Dwa brzegi ponad tęczą - Ewa Pisula-Dąbrowska

 
 
Są takie książki, które aż żal czytać, ze strachu, że się skończą. Są opowiedziane w nich takie historie, których nie można zapomnieć, choćby nie wiem, jak się człowiek starał je wyprzeć, choćby nawet go nie interesowały. Taka jest książka Ewy Pisuli-Dąbrowskiej Dwa brzegi ponad tęczą. Zdzisław Skrok we wstępie zatytułowanym Kazimierska choroba (wstęp zaczerpnięty z książki Kazimierz Dolny bezwarunkowe uwiedzenie) napisał: Lektura ta jest jednak tylko dla wybrańców. Tylko tych olśni i zachwyci. Tych, którzy popadli w kazimierską chorobę albo są na dobrej ku niej drodze. A niewtajemniczeni nie mają tu nic do szukania. Nie mogę się z nim zgodzić, ponieważ na chorobę wspomnianą przez autora tych słów nie zapadłam (dotyczy ona, według Zdzisława Skroka kazimierskiego uwiedzenia, któremu poddają się osoby zakorzenione w Kazimierzu). Ja jedynie choruję na ujrzenie tego miasta z marzeń, tego, które umyśliłam sobie oazą spokoju, do czego próbowała przekonać mnie autorka książki Dwa brzegi ponad tęczą. Być może, jeśli autorka przekonała mnie dostatecznie, aby w daleką podróż wyruszyć zapadnę na tę przypadłość, bowiem według Tadeusza Pruszkowskiego, jednej z wielu malowniczych osobowości Kazimierza Dolnego, dolegliwość ta przekazywana jest poprzez tajemne promieniowanie wapiennych skał, na których położone jest miasteczko. To właśnie przez nie Kazimierz Dolny zwany jest Sieną w miniaturze. Z tych samych powodów oraz z charakterystycznej dla mieszkańców i miasteczka atmosfery powolności porównywany jest do miasteczka z włoską mentalnością.
O wielkości i niesamowitości tego małego miasteczka można przeczytać  w wielu publikacjach, powieściach i opracowaniach naukowych. Te wspomina także Ewa Pisula-Dąbrowska, między innymi Na Rynku usiąść w Kazimierzu … Leszka Długosza, Prawdy i nieprawdy czyli kazimierskie fakty i legendy Leszka Pietrzaka, opracowania żydowskich autorów (Żydzi stanowili w międzywojniu ponad połowę mieszkańców Kazimierza) Kazimierz vel Kuzmir. Miasteczko różnych snów czy album W Kazimierzu nad Wisłą. Ponadto słynne Dwa księżyce Marii Kuncewiczowej, mieszkanki Kazimierza oraz książka autorki Dwa brzegi ..., także rodowitej kazimierzanki, o włoskich korzeniach -  Kazimierz Dolny bezwarunkowe uwiedzenie. Można wymieniać jeszcze długo tytuły książek nawiązujących do Kazimierza, bo mało kto, kto raz odwiedzi miasto nie ulegnie jego urokowi. Wielu zdolnych rodził Kazimierz, a ci odwdzięczali się jemu utrwalaniem jego piękna czy to w literaturze, obrazach, czy muzyce i filmie.
Wracając do książki Dwa brzegi ponad tęczą - to będzie trudniejsze niż myślałam opisać wrażenia, których jest tak wiele, i taką mają one moc. Po pierwsze zaskakujące, jak można dać się porwać opowieściom o miejscu, którego się nie zna. Nie orientuje się ani w jego odległej historii, ani tej trochej bliższej. Wyobraźnia nie podsuwa nawet obrazów jak może wyglądać miasto, o którym słyszało się tak wiele pochlebnych słów. Małe jest, czy raczej większe? Tłoczne i radosne, czy raczej wyludnione i smutne? Ludzie – czy są mili, czy przesiadują w swoich domach niechętni turystom? Takie pytania rodziły się w mojej głowie zanim zetknęłam się z książką, a właściwie zbiorem opowieści o Kazimierzu. Obrazów  przywoływanych jak iskry świadomości, morza emocji z tym związanych, wzruszeń, śmiechu i zamyślenia. Dwa brzegi ponad tęczą raczej się smakuje, nie pochłania. Raczej długo maluje się obraz według wskazań Ewy Pisuli-Dąbrowskiej, czekając jego wyschnięcia, aby barwy się nie rozmyły, kolory nie rozmazały. I właściwie – nie opowiem o czym jest książka, bo nie sposób, ale to garść wspomnień z przeszłości, uwag do teraźniejszości, myśli niewypowiedzianych, żywych ciągle obrazów. W tej książce, jak mówi sama autorka:
… podzieliłam się tym, co do mnie z czasem wróciło.
Echem.
Echem niesionym wiatrem, naznaczonym losem.
Było zmiennie słyszalne. Czasami było jak zapach.
Ulotne.
Bywało, że czekałam, aż zapach wejdzie w reakcję ze skórą, odparuje i pozostaną jedynie odczucia. Echo.
Ja ciągle czekam aż odparuje, może stanie się to dopiero kiedy wyruszę w drogę do miasta dwóch księżyców? Ale nie chcę czekać na to, aż blichtr rozsieje się po ulicach miasteczka, aż władze jego zapomną już zupełnie o kulturze (a przecież Kazimierz z nią się kojarzy!), nie chcę czekać, aż dobre serca mieszkańców i miłośników miasta zatwardzieją i skończy się uśmiech, jaki miasteczko im oddaje za dobre gesty. Nie samą poezją ono żyje, nie opinią, którą dzisiejsze pokolenia nie kojarzą. Dobrze, że rodzą się takie książki, że jeszcze my, którzy pamiętamy, którzy tęsknimy do spokoju i nie chcemy rozlewającego się wszędzie bogactwa i nowoczesności docenimy takie wspomnienia. Bo w prozie Ewy Pisuli-Dąbrowskiej (…) dawność i różnorodność żyje, domaga się naszej uważności i jest ozdobą teraźniejszości, unieważnia banalną pustkę dostatniej codzienności. Książka, składa się z około stu opowieści, z których każdą otwiera inne motto, piękna uwaga czy fragment opowieści nad którymi warto się zatrzymać. Podobnie, jak nad każdym wspomnieniem autorki, przystanąć nad brzegiem tęczy i wspomnieć …
W tym mieście gdzie księżyce dwa – spójrz
Magia trwa
(Ach żeby tak, ach żeby znów, ach Boże mój ..)
L. Długosz, Na Rynku usiąść w Kazimierzu …

 

Celowo posługiwałam się w powyższym tekście słowami innych, bo oni, znawcy i miłośnicy KazimierzaDolnego potrafią tylko doskonale oddać jego barwy, dźwięki … piękno.

Cytaty pochodzą z książki

O cudowności!

Nie znoszę pokazywania stosów, tym bardziej takich, których przyszłość, jako "przeczytane" jest wątpliwa. Tym razem jednak nie mogę się powstrzymać (nie podejrzewam jednak aby prezentowany mikrostosik - wybaczcie skrzywienie ekonomiczne) miał zostać skazany na złą sławę "do (wiecznego) przeczytania". Otóż moja radość z niego, choć niekompletny jest nieziemska (aaa i jeszcze dojdzie do niego magiczna pozycja, tajemnicza wręcz, ale o tym później ... kiedyś). Wyczekiwałam książek ze Znaku z utęsknieniem ;( już straciłam wszelkie nadzieje, a tu proszę, jak tylko zamknęłam cudowną!, wspaniałą!, boską wręcz! książkę Ewy Pisuli-Dąbrowskiej Dwa brzegi ponad tęczą zastukał do drzwi pan z paczuszką z trzema cudnymi, jak dla mnie, wyczekiwanymi powieściami.
 
O cudowności książki Dwa brzegi ... już było i jeszcze będzie, Alfabet Tischnera ma być lekcją pokory, a na ksiażki Anny Ficner-Ogonowskiej po prostu raz mnie naszło (Angelika hmmm chyba aż tak bardzo tym wyborem się nie kieruj hihi).
Mam co czytać, będę miała za chwilę jeszcze więcej, choć ciągle czuję niedosyt z powodu braku nominowanej do Bookera Dziewczyny w błękitnej sukience;/ Ale może da się to naprawić ;)

Miłego patrzenia!
p.s. zdjęcia zrobione starą, "spadniętą" dziś na kafle Nokią hehe, cud, że działa!


i motto (jedno z wielu pięknych z książki Ewy Pisuli-Dąbrowskiej), tym razem o mieście, o którym książka opowiada

" Mieścina jak łupina szaro-złota pośród chmur
Któż tę zabawkę tam upuścił?
Dziecko
Anioł
Może Bóg?"
(Leszek Długosz, Na Rynku usiąść w Kazimierzu ..)


Niebiosa są puste. Odkrywanie zapomnianego miasta. - Avrom Bendavid - Val

 
 
Pomyśleliście kiedyś, że miasto, w którym żyjecie mogłoby przestać istnieć? Tak po prostu zniknęłoby z mapy. Pozostałby jedynie zatarty ślad głównej drogi, zarośnięte miejsca, w których dawniej stały domy i silne wspomnienia, niezacierające się, jak drogi, ani nie blednące jak stare mury. Jedynie te wspomnienia żyłyby w waszych głowach stanowiąc jedyny ślad po mieście, w którym urodziliście się i mieszkaliście. Straszne? Niewyobrażalne? A jednak. Takich historii wychodzi na światło dzienne coraz więcej. Książka, a właściwie dokument wydany w takiej formie autorstwa Avroma Bendavida – Vala jest dowodem na istnienie czegoś, czego już nie ma. (przywodzi trochę na myśl Miedziankę Filipa Springera, jednak w innych okolicznościach miasto Vala utraciło fizyczność).
Było niegdyś na zachodniej Ukrainie miasto zwane Trochenbrod. Kwitły w nim wszelkiego rodzaju handel i rzemiosło, z całej okolicy zjeżdżali się tam ludzie do pracy lub by coś kupić albo sprzedać. W Trochenbrodzie były poczta, posterunek policji, oddział straży pożarnej, dom kultury, szkoły i wszystko, czego można oczekiwać w małym, ale tętniący życiem mieście. Nic nie pozostało. Jedynym śladem po głównej ulicy miasteczka jest biegnąca po pustkowiu droga …

Książka Avroma Bendavida – Vala ma podtytuł Odkrywanie zapomnianego miasta - mówi on właściwie więcej niż sam tytuł – Niebiosa są puste - tych zebranych owoców poszukiwań miasta przodków. Trochenbrod, jak wspomina autor był w jego domu rodzinnym (w Ameryce) jedynie cichym wspomnieniem, wypowiadanym z ledwie widzialnym cieniem smutku, widocznym gdzieś na dnie oka zagłębianiem się w przeszłość. To wszystko składało się u młodego Avroma na brak zainteresowania miastem, z którego pochodził jego ojciec. Jednak w dorosłym życiu, opowieści z dzieciństwa wzmocnione pobudzoną dorosłą ciekawością skierowały go do miasta przodków. Podróż na Ukrainę poprzedzona była wieloma godzinami poszukiwań dokumentów związanych z Trochenbrodem, możliwości dotarcia doń i poszukiwań sensu oraz celu tej podróży. Cień miasta stawał się Trochenbrodem, Zofiówką (zamieszkałe głównie przez Żydów miasto istniało pod tymi dwiema nazwami). To okrutna i niszcząca siła Holocaustu sprawiła, że dość prężnie rozwijające się miasteczko przestało istnieć właściwie z dnia na dzień. Trochenbrod ze swoją dość krótką historią zdążył jednak zaistnieć w pamięci nie tylko jego mieszkańców, ale i mieszkańców okolicznych miejscowości. Przetrwał w opowieściach potomków tych, którzy zginęli podczas zagłady miasta na tyle, aby Avrom Bendavid – Val mógł na podstawie tych wspomnień odtworzyć zarówno miasteczko, jak i  jego historię.
 
Niebiosa są puste to zbiór owoców kilku podróży autora (pierwotnie miała być tylko jedna) do Trochenbrodu, wysłuchanych opowieści jego mieszkańców i ich krewnych. Pamiątki i zdjęcia przez nich ofiarowane stanowią nieodparte dowody na istnienie Zofiówki i głęboko poruszają swą uderzającą fizycznością, która jest bolesnym dowodem na to, że gdzieś nagle zniknęło nie tylko miasto z domami, ulicami, ale i tysiące jego mieszkańców. Ulotniło się nagle życie.
Bawiliśmy się (…). Próbowaliśmy łapać ptaki (…) W mieście mówiliśmy jidysz. Z gojami rozmawialiśmy po rosyjsku i po polsku. (…) Ślub był w Trochenbrodzie radosnym wydarzeniem; uczestniczyło w nim całe miasto.
Val przedstawił w tym specyficznym wspomnieniu burzliwą i smutną trochę historię Trochenbrodu – począwszy od założenia miasta, jego prężnego rozwoju (zaskakującego dla niektórych), przez upadki powojenne i odrodzenia do zupełnego zniknięcia miasta, jednej z ofiar wojny. To burzliwa historia, bowiem Trochenbrod na zmianę rozwijał się z rozmachem, to podupadał, jednak przez kilka dekad radził sobie z tymi falami, do czasu, kiedy jego mieszkańcy zmuszeni byli uciekać.
Z ponad sześciu tysięcy mieszkańców Trochenbrodu (1942r.) i Łożyszcza przeżyło może sześciuset.

 Trochenbrod, miasteczko, które wedle dość częstych opinii byłoby dziś kwitnącym wielkim miastem, przestało istnieć.
Nie wiadomo jednak co działo się przez lata po unicestwieniu miasta - po wypędzeniu, ucieczkach i mordach mieszkańców Trochenbrodu. Tego też próbuje dociec autor Niebiosa są puste. Leżące odłogiem pola, niegdyś żyznej i uprawianej ziemi, podupadające budynki i brak chętnych oraz sił do odbudowania miasta sprawiły, że dziś po Trochenbrodzie pozostała łąka z nikłym tylko śladem głównej drogi prężnego niegdyś centrum.
Niebiosa są puste Avroma Bendavita – Vala to lektura ciekawa o tyle, że podparta żywymi opowieściami dawnych mieszkańców Trochenbrodu (Zofiówki), których autor szukał na całym świecie. Uciekając z obleganego przez Niemców miasta docierali oni do najdalszych zakątków: Stany Zjednoczone, Izrael, niekiedy pobliska Polska, czy Rosja. Do tego wspomniane liczne fotografie, nie tylko samego miasta, ale i dowodów (ludzi podczas pracy, zabaw, spotkań itp) na toczące się w nim życie stanowiące doskonałe poparcie dla spisanych przez Vala wspomnień i potwierdzające istnienie Trochenbrodu, nie tylko we współrzędnych geograficznych.
Trochenbrod nigdy nie będzie odkupiony, a my nigdy ni znajdziemy się tam w następnym roku. Śmierć nie zamieni się w życie, domy nie wyrosną z ziemi.
Tak pisze Jonathan Safran Foer w przedmowie do książki Niebiosa są puste (sam wspomina Zofiówkę w swojej książce Wszystko jest iluminacją). Więc, aby przywrócić choć na chwilę, choćby we wspomnieniach Trochenbrod do życia zanurzmy się w te wspomnienia.
 
cytaty pochodzą z książki
zdjęcie: google

Dżem z mirabelek, czyli poziom komentarzy na blogach


Poruszona ostatnimi wydarzeniami na blogu, które zapoczątkowała chyba dyskusja pod postem, w którym wyraziłam swoją opinię - nie tyle o książce, ile o podejściu do tematu, który ona opisuje - wynaturzając się chyba za bardzo, oraz po wpisie u Ziemoliny (Smutna refleksja na temat blogowego świata) dotyczącym między innymi beznadziejnych komentarzy pod naszymi postami - zwątpiłam. Zwątpiłam w świat blogowy, w konstruktywne dyskusje, w sens w ogóle rozmowy i pisania czegokolwiek. Zakładałam bloga, pewnie jak większość z Was po to aby podzielić się swoimi wrażeniami z przeczytanych książek (błąd), trochę też życiem (jeszcze większy błąd) i porozmawiać (o naiwności!). Szybko niestety zwiodłam się przynajmniej w kwestii daleko idących dyskusji, rozmów i rozbudowanych dialogów. Bo jak odpowiedzieć na stwierdzenie „Fajna. Przeczytam”? A gdy do tego dodane zostaje „zajrzyj do mnie (tu link do bloga)” to już nie tylko słów brak, ale i ręce opadają ;/ Jako, że znosiłam wystarczająco długo, często gęsto obraźliwe komentarze (pod słynnym postem wyjątkowo dużo – wiele z nich nie widzicie, po włączeniu moderowania darowałam zaglądającym na mojego bloga część tej durnej dyskusji), bezsensowne dyskusje i upieranie się przy swoim, jako, że czas stracony na czytanie/odpisywanie/denerwowanie się na głupie wpisy wolałam przeznaczyć na zabawę z dzieckiem, tudzież lekturę ograniczyłam dostęp do bloga. No nie wytrzymałam! Zwyczajnie! Powie ktoś „po co się denerwujesz”, „olej to” – nie, ja nie potrafię, nie chcę, mam ważniejsze sprawy na głowie niż moderowanie głupot. Owszem – szkoda mi tego wartościowego kontaktu, tych dodających coś do codzienności dyskusji, ważnych słów i spostrzeżeń – ale przecież Ci, których zdanie cenię zawsze znajdą drogę do mnie i zajrzą z ciekawą uwagą. Tak więc po wstępnym moderowaniu, które nie zmniejszyło MOJEJ frustracji, bo czytać wszystko i tak musiałam, wyłączyłam możliwość komentowania w ogóle. Jak już pisałam, jeśli ktoś bardzo chce trafi do mnie. Myślę (mam nadzieję), że z głupim komentarzem nie będzie się komuś chciało kluczyć w zawiłościach netu, aby odnaleźć właścicielkę bloga? Podobnie i ja trafię do tych osób, na te blogi które uwielbiam, do których dostęp mam w innym miejscu. Po omacku, z pomocą wyszukiwarki znajdę Was moi drodzy, nie zapomnę. Swoimi spostrzeżeniami z przeczytanych książek dzielić dalej też się będę. Może mniej z życia. Ale mojego, ponad trzyletniego blogowego dziecka nie porzucę! Może kiedyś powrócę do starego zwyczaju, może osoby, które nie mają do powiedzenia więcej niż „fajne”, „nie fajne” znudzą się, wystraszą kiedy dyskusja ta rozgorzeje? Wtedy może świat blogowy stanie się znowu miłą odskocznią, a nie stresogennym czynnikiem, i wtedy może wszystko wróci do normyJ

Szkoda, że nie będę mogła poznać Waszych (wszystkich) opinii na powyższy temat. Tych, którzy trafią na mój profil na FB i znajdą link do powyższej notki zapraszam do dyskusji. Przyznaję się bez bicia – jestem tolerancyjna, ale nie do końca cierpliwa. Lubię otaczać się miłymi ludźmi, którzy wnoszą coś do mojego życia, i nawet jeśli czasem nie zgadzamy się w poglądach, to nasze dyskusje dalekie są od obraźliwych i przykrych.

W jednej z dyskusji na temat anonimowych wpisów Wydawnictwo Kle napisało: Chyba coraz trudniej zdobyć się na odwagę (?) wypowiedzenia negatywnej opinii w jakiejkolwiek sprawie podpisując się imieniem i nazwiskiem. Nikt nie chce sobie robić wrogów z błahych powodów. Mnie pozostaje mieć nadzieję, że powyższym tekstem nie zwiększę grona swoich wrogów, a pojawiające się, jak grzyby po deszczu (no dobrze, po małym deszczu) posty i uwagi dotyczące poziomu komentarzy i niektórych komentujących poprawią ich stan.

Chłopiec z sąsiedztwa - Irene Sabatini



Powinno zakazać się pisania takich książek! Powinno ostrzegać się czytelnika przed wybuchem emocji i łudzącą wizją raju. Chłopiec z sąsiedztwa tylko wydaje się na pierwszy rzut oka miłą opowieścią z happy endem. Niestety ta książka odziera ze złudzeń już od pierwszych zdań. Spowija mgłą niepewności, wilgotnym i ciężkim powietrzem Zimbabwe, a tragedia, której czytelnik szuka nieustannie od pierwszego zdania (Cztery dni po moich czternastych urodzinach syn sąsiada podpalił swoją macochę) wisi gdzieś między jawą a snem, miedzy budzącym się do życia dusznym świtem, a grozą zmierzchu.
Zainteresowanie Ianem, synem rodezyjskiego żołnierza rośnie u Lindiwe wtedy, gdy młody chłopak wychodzi z więzienia oskarżony o morderstwo macochy. Przekonana o jego niewinności dziewczynka wbrew zakazom matki daje się porwać najpierw przyjaźni ich łączącej, a potem uczuciu, którego młodzi ludzie nie potrafią nazwać. Burzliwe czasy, w jakich dorastają sprawiają, że ich drogi oddalają się. Ian próbuje ucieczki do spokojniejszego Johannesburga, a Lindiwe kontynuuje naukę, nie chcąc poddawać się stereotypom dotyczącym czarnoskórych dziewcząt. Jednak nie wszystko wygląda tak, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Znowu Irene Sabatini zanurza czytelnika w gęstej atmosferze buntów, jakie towarzyszą odzyskiwaniu niepodległości przez Zimbabwe i rządom Roberta Mugabe, znowu otula kokonem tajemnicy tę wyrwę w życiu Lindiwe, która ani Ianowi, ani czytelnikowi nie zostaje przedstawiona. Wszystko po to, aby uderzyć ze zdwojoną siłą. Wzruszyć i wstrząsnąć narażając na kolejne bolesne wstrzymanie oddechu, po krótkiej wydawałoby się uldze.
Lindiwe i Ian, którzy teraz prowadzą już inne życia, niby wolni, niby bez cienia rasizmu, ciągle jednak z wiszącą nad nimi chmurą próbują odnowić uczucie, jakie łączyło ich dawniej. Odrodzić je w sobie i dać szanse, wbrew stereotypom i przekonaniom, że biały Rodezyjczyk, którego ojcowie mordowali czarnych może kochać czarnoskórą dziewczynę. Życie nie będzie szczędzić tych dwojga. Wiele na ich drodze przeciwności, bólu i złych, niedających się zapomnieć doświadczeń.
Debiut literacki Irene Sabatini Chłopiec z sąsiedztwa to książka szokująca nie tylko przez swoją polityczną prawdziwość, ale przede wszystkim przez żywe opisy, dialogi i realne wydarzenia w sferze zakazanej miłości. Nie sposób nie uwierzyć w to, co wydarzyło się w małym Bulawayo, w to, co spotkało tych dwoje, tak różnych ludzi. To książka bardzo bolesna przez swoją realność i jednocześnie nierealna z powodu nieprawdopodobnych zdarzeń wplątanych w polityczną sytuację podbitego narodu. To mezalians religijny, przekonań i koloru skóry, który nigdy nie powinien mieć miejsca, a tym bardziej nie powinien się udać.
Chciałabym w tym miejscu dorzucić kilka cytatów, ale trudno wybrać mi, z całego gąszczu silnie oddziałujących na emocje kilka z nich. Chciałabym też przekazać barwniej wrażenia z lektury, ale za dużo tych barw, tak silnie mnie ta książka poruszyła. Może wystarczy dodać, że dawno nie wzruszałam się nad inną książką.

światowe wybory, czyli co Świat Książki mi zafundował

Światowy stos;) czyli boski Chłopiec z sąsiedztwa - debiut Irene Sabatini (notka niedługo), porażające Niebiosa są puste Avroma Bendavid-Vala, Wszyscy jesteśmy Nomadami Małgorzaty Dzieduszyckiej-Ziemilskiej okraszone cudnymi zdjęciami i kobieca w trzech odsłonach, czyli Trzy kobiety w dobie ciemności Sylvie Courtine-Denamy - to moje lektury na najbliższy czas:)

Chłopiec z sąsiedztwa Irene Sabatini to historia miłosna osnuta na wątku politycznym, czyli mezalians wyznań, przekonań i koloru skóry w Zimbabwe za dyktatury Mugabe. 

Niebiosa są puste Avroma Bendavid-Vala przypomina historię Miedzianki - znikający Trochenbrod, czasy okupacji, wspomnienia podparte obrazami. Zapowiada się na wzruszającą podróż. 

Podróż to też Wszyscy jesteśmy Nomadami Małgorzaty Dzieduszyckiej-Ziemilskiej - tak barwne zdjęcia, jakich dawno nie widziałam. Ciekawa kultura mongolska, uśmiechy, soczyste barwy, przenikające powietrze. Smakuje:) 

Trzy kobiety w dobie ciemności Sylvie Courtine-Denamy skusiły mnie rzetelnymi opowieściami o silnych kobietach.

Zaczęłam od tej, której zapragnęłam, jak tylko ją ujrzałam - od Chłopca z sąsiedztwa, teraz stoję przed trudnym wyborem między dalekimi podróżami, a mocnymi wrażeniami. hmm?

LOSOWANIE RAZ JESZCZE - TYM RAZEM SERCE TYGRYSICY WYGRYWA ...


Ja wiem, że różnie się zdarza, że nie można zajrzeć do Internetu i śledzić losów konkursu, do którego się zgłosiło, ale wyniki losowania książki Serce Tygrysicy "wiszą" u mnie już dwa tygodnie, więc myślę, że jakoś można było do nich dotrzeć. Tym bardziej, że znalazłam zwyciężczynie na FB i wysłałam informację na temat wyników. Nic. Nadal milczy. W związku z tym powtórzyłam losowanie i mam nadzieję, że pierwsza zwyciężczyni to zrozumie. Dla własnej pewności i zabezpieczenia powtórzyłam losowanie kilka razy, ale te wyniki pozostawię dla siebie, mam nadzieję, że nie będę musiała z nich korzystać, że tym razem zwyciężczyni - Hiliko - zgłosi się chętnie po książkę.:)

kolejny raz wrzuciłam wszystkie Wasze nicki, pomijając oczywiście poprzednią zwycieżczynię ...


Gratuluję i czekam na maila z danymi do wysyłki na adres: moja06@wp.pl

Strasznie głośno, niesamowicie blisko - J. S. Foer




Są takie książki, które po przeczytaniu zapominamy. Są i takie, które wpadają na chwilę do umysłu, pokręcą się w nim i za chwilę ulatują, ale są też takie, które wpadając zakorzeniają się, nie myśląc ani trochę o wyjściu. Taka jest książka Jonathana Safrana Foer’a Strasznie głośno, niesamowicie blisko. Ta książka całym swoim jestestwem przesiaduje w naszych myślach, począwszy od treści, przez problem, który porusza i bohatera, skończywszy na tak trywialnym aspekcie książki, jak obwoluta (w pierwszym wydaniu rozmyta, magiczna, w drugim filmowa i przerażająca) pozostaje cała w głowie. Jak kamień wrzucony do pudełka, z którego nigdy już nie ma wypaść obija się o inne myśli, inne książki, aby czasem schować się w ciemnym kącie, ale tylko na chwilę. Po tej wychodzi z niego jakby jeszcze większa, jakby obrażona, że na chwilę została zapomniana. Ta książka jest wielkim ciosem, właściwie nie powinno pozwolić się jej czytać. Jej siła rażenia równać może się sile rażenia problemu o jakim mówi.  

Oskar Schell, jedenastolatek z Nowego Jorku to nad wyraz inteligentny chłopiec. Jego analityczny umysł zdaje się nigdy nie spać. Ciągle myśli, liczy, gdyba, analizuje. Zamknięty w sobie żyje w świecie poniekąd magicznym. Poniekąd, bo niestety ciągle to świat realny, pełen zagrożeń, które Oskar usilnie stara się omijać. A dzieje się tak od kiedy tata Oskara wyszedł z domu i nie wrócił, a w tym samym czasie dokonano ataku terrorystycznego na wieże WTC. I choć mama chłopca stara się chronić go przed złem świata, to on wie swoje. Wie to, czego z kolei nie wie mama, bo Oskar jej nie powiedział. Wiadomość na swojej komórce odsłuchuje kilka razy dziennie -choć boli i przyprawia o lęk - jakby ta miała zmienić bieg spraw. Równolegle Oskar poszukuje tajemniczej osoby o nazwisku Black, które znalazł na małej karteczce ukrytej przez tatę, wraz z kluczykiem, który nie pasuje do żadnej dziurki w domu. Absurdalność tych wydarzeń, a szczególnie ich zwieńczenia może wydawać się kompletnie nieprzystającą do wagi problemu, o jakim jest książka J. S. Foer’a. Ale to właśnie ta abstrakcja, w postaci poszukiwań tajemniczego Black’a jest motorem działań małego chłopca i drogą prowadzącą do pogodzenia się z utratą kochanej osoby. Przejściem w stopień dorosłości, i pożegnaniem z magią.  

Ta powieść jest jednocześnie baśnią. Jednym wielkim snem, który mógłby i jednocześnie nie powinien wydarzyć się w rzeczywistości. Dwupłaszczyznowość książki pomaga w odbiorze tragicznej jej strony, otaczając tę straszną jej stronę, niczym puchowa kołdra dobrymi uczynkami, pięknymi słowami i baśniowymi myślami. Na tę kołdrę składają się spotykani przez Oskara ludzie, przypadkowe obrazy, dobre uczynki i gesty. Myślę, że sposób, w jaki Foer przedstawił problem oswajania się dziecka ze śmiercią jest najdoskonalszym z dotychczas mi znanych. I choć Oskar wydaje się pozostawiony sam sobie, z problemem, ze smutkiem i nierozumieniem (bo matka pogrążona w żałobie nie zauważa tego, co dzieje się z jej dzieckiem), to właśnie to odosobnienie, pozwolenie jemu na pełną samodzielność, zarówno w działaniach jak i interpretację problemu pomaga chłopcu lepiej zrozumieć wszystkie wydarzenia.  

I nie wydaje mi się aby zarzucany amerykański sentymentalizm w tym wypadku się potwierdzał. Nie ma w Strasznie głośno … ani amerykańskiej psychoanalizy, ani wątpliwych wydarzeń, nie ma ani grama kiczu w tej przepięknej powieści. Jest za to inne spojrzenie na tamte wydarzenia, wspaniała dziecięca analiza problemów dorosłych ludzi, i coś co uderza. Coś takiego, co powoduje kręcenie głową, coś niewyobrażalnego, jakby na nowo przeżywało się tę nieprawdopodobną chwilę, która nigdy już nie umknie z naszych myśli. W sposób dziecięcy, lekki, powiedziałabym różowy zawoalowane okrucieństwo współczesnego świata. Okrucieństwo, które wydaje się czaić za bohaterem Foer’a na każdym kroku. Strach o dziecko, obawa o to, co się stanie, kiedy do niego dotrze cała prawda. Strach chyba niepotrzebny, bo ten mały ekscentryk to mądry człowieczek, od którego można uczyć się zrozumieć świat.  

W każdym wydaniu książki J. S. Foer’a (mam na myśli polskie wydania, a znane mi są dwa, wydane przez W.A.B w roku 2005 oraz 2012) znajdują się także zdjęcia, jak błyski świadomości, ilustrujące doskonale to, co dzieje się w głowie chłopca. Wrażenie piorunujące ma szczególnie zbiór fotografii znajdujących się na końcu książki, które ułożone w odwrotnej kolejności sprawiają wrażenie, że człowiek wyskakujący z jednego z płonących wieżowców cofa się, wpadając z powrotem w okno (Kiedy je szybko przewracałem, wyglądało to tak, jakby mężczyzna wzbijał się w niebo.). To takie małe marzenie Oskara, który strasznie chciałby, aby tą postacią widoczną na zdjęciach był jego tata.

Właściwie to mogłabym pisać jeszcze długo o tej książce. Nie wiem, czy w ogóle udałoby mi się kiedykolwiek przestać, bo fakt, że czytałam ją strasznie dawno, a ciągle jeszcze, myśląc o niej, wzruszam się nie daje gwarancji, że szybko uleci ona z moich myśli. Właściwie mogę powiedzieć, że to jedna z niewielu książek, których pewnie nigdy nie zapomnę. Chciałabym ją ciągle mieć przy sobie, czerpać energię z fascynującej jej treści, hołubić i nigdy nie dać jej zniknąć ani fizycznie, ani duchowo. Powiedzieć o Strasznie głośno, niesamowicie blisko cudowna, wspaniała to za mało. Przychodzi mi na myśl nieoceniona, ale to określenie i tak jeszcze nie sięga głębi powieści. 


cytat pochodzi z książki

Sekretne składniki miłości - Nicolas Barreau


Lubię kiedy książka, którą czytam pochłonie mnie bez reszty. Lubię też – choć mam w zwyczaju po ukończeniu jednej szybko zaczynać kolejną, jak bulimik wrzucający w siebie kolejne porcje jedzenia, albo jak ktoś, kto komu za chwilę odbiorą książki - kiedy książka mną wstrząśnie, nie chce wyjść z mojej głowy. Wtedy mam ulubiony objaw, przyprawiający jednocześnie o dreszcz – odrzucania każdej kolejnej i biada tym, które akurat wpadną w moje ręce. Ostatnio miałam właśnie szczęście do takich, które rozsiadły się na dłużej w mojej pamięci.
Romantyczny Ghostwriter. Tak można określić książkę Nicolasa Barreau Sekretne składniki miłości. W tej krótkiej historii (szkoda, że tak krótkiej) było wszystko to, co lubię: zapachy dobrego jedzenia, miła opowieść o miłości, książki i Paryż. Aurélie Bredin właśnie rozstała się ze swoim chłopakiem. Na rozterki sercowe nie pomaga jej fakt, że prowadzi wspaniałą restaurację w samym sercu Paryża, odziedziczoną po ojcu, ani przyjaciółka z kojącą butelką wina. Aurélie potrzebuje zapomnienia i oczyszczenia. Jedno i drugie zapewnia jej … spacer, w oczyszczającym deszczu zakończony przypadkową wizytą w księgarni i zakupem książki, w której dziewczyna zapomina się na całą noc. Dziwny zbieg wydarzeń i uderzające podobieństwo bohaterki książki do Aurélie, jak i jej tytuł – Sekretne składniki miłości - prowokują dziewczynę do poszukiwań jej autora. I tu zaczyna się prawdziwa zagadka, tu właśnie wkracza ghostwriter. No, nie do końca to pisarz widmo, ale jak, żeby nie nazywać oszustem, określić autora historii przeczytanej przez Aurélie, który ukrywa się pod innym nazwiskiem?
Śledztwo panny Bredin i fakt, że książka stała się bestsellerem ruszyły lawinę problemów dla jej autora. Robert Miller alias André Chabanais wymyślając swoje alter ego nie spodziewał się takiego rozgłosu i związanych z tym problemów. Kłopoty te zaczynają urastać do rozmiarów tragedii, tym bardziej, że Sekretne składniki wydało wydawnictwo, w którym pracuje André, a list od tajemniczej czytelniczki intryguje go, nie bardziej niż sama czytelniczka.
Sekretne składniki miłości Nicolasa Barreau to książka w książce, książka o książce, która zaczyna się od pośpiesznej wizyty w księgarni. Nic przyjemniejszego dla zagorzałego czytelnika nie można było wymyślić. Do tego akcja opowieści, która dzieje się na ulicach miasta romantycznego, którymi podążali wielcy autorzy. I chociaż może ona wydawać się przewidywalna, chociaż to prosta historia, to czas z nią spędzony na pewno nie będzie zaliczony do straconego. Nic przyjemniejszego jak wkręcić się w problemy wydawnicze, jak trzymać kciuki za uczucie rodzące się między bohaterami i rozwiązywać zagadkę ghostwritera.
Neue Ruhr zeitung napisał o książce „Czytanie tej książki uszczęśliwia” i coś jest w tym stwierdzeniu. Bo jak inaczej odebrać pogodną, choć rozpoczynająca się w ulewie opowieść o miłości nie tylko do książki?