Winna!

Wiem, wiem - jestem Wam winna jeśli nie recenzje,  to chociaż wyjaśnienia.
I owszem - czytam.  A jakże - piszę.  A to w notesie, a to w głowie,  czasem na znalezionych gdzie bądź karteluszkach. ... i na tym się kończy moja radosna twórczość. Komputer to rzecz zakazana - bo atakuje ją mój syn, a na telefonie pisać nie lubię,  tym bardziej tak długich tekstów,  jakimi recenzje być powinny.
Stąd  rosnący stos-wyrzut,  który przypomina o konieczności podzielenia się przemyśleniami z przeczytanych książek,  jeśli nie z Wami, to choćby z blogiem (czy to nie jest pisanie do kotleta?).

Żeby jakoś zanęcić wrzucam owy wyrzutowy stos, który w znacznej mierze składa się z przeczytanych tytułów,  jednak są i te, które charakteryzują moje czytanie - czyli nadgryzione; )

Wszystkie,  bez wyjątku są książkami godnym polecenia, i jeśli ktoś nie chce czekać na moje cudowne doczasowienie, może już dziś pokusić się na jakikolwiek z nich.

7

Umarł Cud!





I nie zdarzył się cud!
A już myślałam,  już iskrzyło, mieniło się już zaskakująco cudnie ... i zgasło. Cud miał być moim wielkim entre do Karpowicza ... chociaż nie, nie takim wielkim bo falstartem. Kiedyś już zaczynałam ten bieg. Z balladami i romansami, i odrzucilo mnie jakby kto z obucha walnął. Ale do rzeczy.
Cud faktycznie cudem się zaczyna, bowiem Michał zostaje zabity, ale nie na śmierć zabity. Iście po amerykańsku powie ktoś,  a tu niespodzianka - metafizycznie jest. Bo Michał żyje niby nie żyjąc,  albo jak kto woli odwrotnie. Niegdzie nie biegnie,  nie ucieka. Przy tym uwodzi - cały czas nie żyjąc - zapachem młodą panią neurolog Annę.
Cały ten splot wydarzeń,  choć taki w stylu zabili go i .... wiadomo co, porwał mnie. Myślę sobie - ten Karpowicz mój ci, a tyś (do siebie cały czas) głupia była nie czytając dotychczas.  Ale jak to z zauroczeniem bywa rychło mi przeszło,  bowiem wtręty w stylu "jak to Michasia poczęto" już zupełnie mnie nie interesowały.  I tu - na tymże poczęciu, jak sobie autor tak ładnie poczynał odpadłam.
Cud znormalnial, opatrzył się i znudził.

A szkoda! Szkoda, bo ta bajka (no w końcu umarł nie umarł) iście polska, kombinatorska była. I tak sobie myślę,  że może nastąpić kiedyś cudowne nawrócenie, i dam jeszcze raz umrzeć nie umrzeć Michałowi, a Ignacemu Karpowiczowi miejsce w moim czytelniczym rankingu.

Dziecinniejemy


Ostatnio w takich lekturach się zatapiamy. Już od dawna obserwuję, że moje dziecko woli książeczki z treścią, niż te przeznaczone dla jego wieku - obrazkowe. Na pasjonujacych historiach potrafi się skupić,  czasem robiąc sobie przerwę na zabawę ... by znowu wrócić do słuchania.
Nie ukrywam,  że te książki są interesujące i dla mnie.
Cudowny jest dziecięcy świat (to nie moje słowa,  a pani z kolejki, ale podpisuję się pod nimi) ;)

Jak Adrian z Pączkiem się poznali;) ) Kolorowo mi po Kolorowych szkiełkach





O tej książce już pisałam - że żyję tym, co dzieje się u jej bohaterów,  że miewam smaczne i kolorowe - jak na tytuł przystało - sny. I tak to właśnie wyglądało.  Kolorowe szkiełka Mirosławy Kareta, choć kruche w tytule, uderzają od razu z ogromną siłą - niebanalną historią,  pięknym językiem i mnogościa bohaterów godnych kart książki. Ale to widać atut Autorki, że tak mocno i wyraźnie maluje swoich bohaterów,  bo o książce Raj od kuchni także rozpisywano się w tym kontekście.
Marta to samotna dziewczyna w wieku "kiedy będzie mąż i dziecko", spełniona zawodowo (raczej) ale wciąż niezdecyfowana w uczuciach.  Jak się jednak okazuje nie z samych uczuć,  a przynajmniej nie tych do mężczyzny (no dobrze - dorosłego mężczyzny) życie się składa.
Są w życiu  Marty chwile słodkie - tak dosłownie,  w których smutki topi w kolejnych kęsach pączków,  ale są i takie słodkie słodycza życiową.  A przynajmniej jedna taka chwila, rozciagnięta w czasie. Bo nie od razu dociera do dziewczyny to, co dzieje się między nią a Adrianem - chłopcem,  któremu Marta ratuje ... pupę przed odmrozeniem ;)
Przygarniając, skuszonego pączkami ;) Adriana Marta nie wie, że jej życie właśnie zmienia bieg.
Niech jednak nie zmyli przewidywalnego czytelnika to,, co napisałam.  Dalej nie będzie tak, jak wam się wydaje.
Kolorowe szkiełka wiele razy mnie zdziwiły, nie potoczyły się tak, jak przewidywałam. Potem przestałam przewidywać,  tylko zagryzłam palce i trzymałam kciuki za Adriana i jego nową mamę.
Tylko właściwie czego oczekiwać od takiej sytuacji? Co będzie najlepsze?  Nowa matka, czy matka prawdziwa, biologiczna, choć błądząca w życiu? Bezpieczeństwo i ciągła tęsknota,  czy brak tego pierwszego ale matka, choćby nawet ta najgorsza?

Kolorowe szkiełka to nie opowieść o matczynych uczuciach, to nawet coś więcej niż historia chłopca z patologocznej rodziny. O szczęście Adriana będzie walczyć zbyt wiele osób,  szukających w tym wszystkim szczęścia raczej dla siebie, niż pomocy dla zagubionego dziecka?

Książka Mirosławy Kareta to taki rodzaj książki,  która wtapia się w codzienność,  by po kilku dniach od jej zakończenia sprawić, że czytelnik zacznie się zastanawiać - ciekawe jak tam Adrian,  dopiero po chwili pukając się w głowę - przecież to tylko książka!

Ale swoją drogą - ciekawe co słychać u Adriana, czy jest ze swoją bilogiczną mamą,  czy też Marta znalazła miłość ... ciekawe jak się żyje tym kolorowym bohaterom Kolorowych szkiełek?

Gra o tytuł, z łóżkową nagrodą! :))

Jakiś czas temu wrzuciłam na pewien portal zapytanie związane z tytułem książki.  To było luźne,  niezobowiązujące. Tym razem, ponawiajac pytanie na blogu pytam serio, w zamian za odgadnięcie proponując przyjemność w postaci miejsca w łóżku Vladimira Nabokova ... a dokładniej książkę, pod jakże wymownym tytułem "W łóżku z Nabokovem". Historia tego tytułu -choć nie imponuje długością - jest zaskakująca. Przyznam szczerze, że aż korciło    mnie zorganizować konkurs o tytuł oryginału,  który zapewniam Was z łóżkiem nie ma nic wspólnego.  Tylko że to byłaby łatwizna - iść do księgarni,  sprawdzić I wygrać - wątpliwa przyjemność.
Ale ta zabawa, którą ogłaszam myślę taka łatwa nie będzie! ?

Kto zgadnie, jaka książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że żyję losem Adriana I Marty, po nocach śniąc o ... pączkach?;))
Podpowiedzią niech będzie poniższe zdjęcie (zaczerpnięte z sieci). Odpowiedzi wpisujcie w komentarze, kto pierwszy odgadnie, albo będzie najbliżej prawdy wygrywa;)

G


Powodzenia!;)))




balet z duchami, czyli Taniec z przeszłością Karoliny Monkiewicz-Święcickiej

nie wydaje Wam się czasem, że ktoś  "w Was" siedzi, że nie kierujecie się własną siłą woli, a nawet wszystko, co robicie jest nie takie, jak byście chcieli? albo czy z Waszych ust nie pada często (szczególnie kiedy coś nie wyjdzie) "to nie moja wina!" ... chociaż winnego jakby nie ma?;/ nawet niektórzy są skłonni pokusić się o stwierdzenie, że ich pieskie życie nie jest zasługą (wątpliwą jeśli pieskie) ich samych, a jakichś sił innych, nadprzyrodzonych. Otóż siły te nadprzyrodzone być nie muszą, jeśli weźmiemy pod uwagę, że siły pochodzą od krewnych.
Bohaterki książki Karoliny Monkiewicz- Święcickiej też tak mają. A dokładniej mają wiele spraw niepoukładanych - jak Renata i jej matka Aniela, koszmarnych snów, niczym media - jak Aniela córka - to tej pierwszej i wnuczka tej drugiej imienniczki Anieli. Te ich niepoukładane życie szczególnie zaczyna dokuczać po śmierci babki Anieli. Renata dotychczas żyjąca opieką nad schorowaną matką, podporządkowana jej nastrojom i pochmurno-władczemu charakterowi nagle zostaje sama w domu, jeszcze niedawno pełnym niby nie hałasów ale powtarzających się dźwięków szarego dnia, dnia przepełnionego starością i zgnuśnieniem. Tajemnicą. I Aniela - młodziutka dziewczyna, która jakby niesiona odziedziczonym imieniem po śmierci babki staje się swoistym medium, śniąc życie babci Anieli. A raczej jego część, tę niewyjaśnioną.
Książka ma też drugie dno - to, które mnie interesowało bardziej i widać że autorkę natchnęło do tej historii. Otóż tym drugim dnem są ... ustawienia rodzinne*. Teoria Berta Hellingera, która wyjaśnia niewyjaśnione. Pomaga, dzięki specjalnie do tego celu rozgrywanym "scenkom", rozwiązać, a nawet odkryć problemy i tajemnice (które te problemy stwarzają). O teorii ustawień Hellingera Karolina Monkiewicz-Święcicka pisze dużo. Dużo - dzięki nim - dzieje się w życiu bohaterek Tańca z przeszłością. Tak dużo, że taniec ten staje się wciągający, choć właściwie nie wiadomo czemu. Czy to z powodu snutej historii czy też teorii, niczym kanwie, która wzbudza dużo kontrowersji.
Książka nie mogła nie być tak bogata, tak wielowymiarowa, skoro do jej napisania przyczynili się bulwersujący psychoterapeuta i przeszłość Autorki, w postaci Dziadków i Rodziców.
Myślę, że czytając Taniec z przeszłością każdy znajdzie w niej coś dla siebie, i nie są to moje czcze słowa, a prawda, która wynika z głębi powieści, niczym przeszłość z ustawień rodzinnych Hellingera.
 
Jednym słowem - nie leniwa (znowu) ta niedziela, a ... duchowa, jak na niedzielę przystało.
 
 
* co mnie szczególnie zainteresowało w teorii B. Hellingera to fakt, iż niektóre z faktów z przeszłości mogą wpływać nawet na nasze zdrowie, i nie myślę tu i obciążeniach genetycznych, a uwierających gdzieś tajemnicach, które gniotąc pustoszą nasz organizm?
Wg Hellingera i jego teorii "wiedzącego pola", obcy człowiek postawiony symbolicznie na miejscu kogoś z rodziny pacjenta ma takie same odczucia jak osoba, którą reprezentuje, chociaż prawie nic o niej nie wie. Metoda ta przyniosła mu relatywnie dużą popularność, szczególnie wśród ludzi poszukujących alternatywnych metod leczenia i pracy z problemami psychicznymi i emocjonalnymi. (źródło:wikipedia)
 
 

Zanim podsumuje się książkę po okładce - Zanim się pojawiłeś, Jojo Moyes.

 
leniwa niedziela - dla mnie to jakieś absurdalne określenie, niedziela - z wielu względów - nie kojarzy mi się z lenistwem. już w ogóle niedziela to nie czas dla siebie, książki i herbaty ale dla Rodziny, dla Dziecka ... a seria Wydawnictwa Świat Książki Leniwa niedziela takimi hasłami właśnie kusi. Ale gdzie jest napisane, że muszę to hasło traktować serio? przecież leniwie może być każdego dnia .... tym bardziej, że tytuły są kuszące. Przyznaję, że podeszłam sceptycznie do książek z TAKIEJ serii, do książek z łatką "babskie", a niepotrzebnie! ani babskie, ani leniwe, może faktycznie na jeden dzień (niedziela występuje przecież w nazwie serii jedna), bo czyta się je w ekspresowym tempie. Mi pierwsza z książek, którą czytałam w serii zajęła dwa wieczory (no, i może jeszcze kawałek dnia - ale ja to ja, z różnych względów czytam wolniej).
Mało, że nazwa, przynajmniej dla mnie, odstraszająca, to jeszcze ta natchniona okładka, tytuł też sugerujący, jeśli nie wszystko, to wiele. Ale nic bardziej mylnego!
Historia zaczyna się w 2007 roku, i dotyczy jednego z poranków młodego egoisty-snoba Willa, aby za chwilę przenieść się dwa lata w przyszłość, w jakże inne życie Lou - dziewczyny, która właśnie traci pracę, i choć wątpi w swój związek z Patrickiem decyduje się na łatwą stagnację.
Will i Lou to osoby z różnych światów, ludzie, którzy nie powinni się spotkać ... chociaż właściwie dlaczego nie? właśnie z takich przypadków, jaki spotkał tych dwoje zbudowane jest życie.
Nie wiem, czy chciałabym opowiadać, co będzie dalej, bo cokolwiek jeszcze napiszę zdradzi przyjemność czytania, tej i tak przewidywalnej historii. Ale nieeee, moi drodzy, niech kogoś nie zwiedzie, to wszystko, co napisała. Nic bardziej mylnego. Zanim się pojawiłeś to nie ociekająca słodyczą historia szczęśliwej miłości. Wyznań w stylu: "ach, czemuż nie poznaliśmy się wcześniej", "to ty jesteś tym/tą jedyną/jedynym".
Jojo Moyes w swej prostej w przekazie książce opowiada o kontrowersyjnym dość temacie. O trudnych (ach, jak bardzo! - w pewnym momencie chciałam książkę rzucić) decyzjach i momentach. Właściwie to więcej niż książka o miłości, to historia potrzeby bycia akceptowanym - zarówno przez innych, jak i przez siebie, książka o chorobie.
Trudna i - dla mnie - wzruszająca. Właściwie tak zaskakująca, że musiałam raz jeszcze wrócić do zakończenia, aby w nie uwierzyć. Szczerze mówiąc - nadal myślę, że to nieprawda. Chciałabym aby to była nieprawda.

(nie) wiem, co jem - Zamień chemię na jedzenie, Julita Bator

o tej książce powiedziałam i napisałam już tak wiele, nawet zanim ostatecznie ją przeczytałam, że teraz nie potrafię znaleźć słów lepiej oddających jej ... no właśnie co? znowu brakuje słów, bo.... bo powie ktoś  "eee tam, same oczywistości", "wszyscy to wiedzą", albo jeszcze gorzej - z czym spotykałam się niejednokrotnie zachwycając się książką - "nie da się uniknąć chemii, trzeba się przyzwyczajać"!!! że niby czemu mam się przyzwyczajać?! zgadzać na coś, co ani mi smakuje, ani tym bardziej służy!? to tak, jakby nagle zdecydowano, że ubieranie się jest passé, albo nie wiem - dajmy na to publiczne się ...eeekhm obnażanie też jest cacy, nie szkodzi, bo zaspakaja niezdrową ciekawość. Przyzwyczajmy się, łaźmy jak nas Bóg stworzył! (tu akurat też znajdą się popierający ten nurt, i wcale nie będą oni mieszkać na innej szerokości geograficznej). Ha! jak już jesteśmy na tych innych szerokościach, to - niech oni tam sobie ubierają się jak chcą, albo nie ubierają, ale czy to nie oni często gęsto jedzą najzdrowiej?... ok, nie ma co się zastanawiać, użalać się na rozlanym mlekiem, trzeba działać!
tak, jak zadziałała autorka książki Zamień chemię na jedzenie* Julita Bator (*czy wiesz, co jest w ketchupie, jogurcie, batoniku, które kupujesz bez zastanowienia? - to jakże wymowny podtytuł książki, wyjaśniający co autorka ma poniekąd na myśli wyrzucając ową chemię z jadłospisu swojej rodziny).
Jestem chyba w odpowiednim momencie na tę lekturę, choć na nią zawsze powinien być odpowiedni. A jeszcze lepiej, gdyby - potwierdzając trywialne stwierdzenie "to już wiemy" moment ten był constans, by książka mogła być jak najczęściej potwierdzeniem naszych nawyków, aby jak najwięcej z czytających ją osób mogło powiedzieć "ja tak właśnie robię!". Chciałabym aby taki sen się spełnił, bo to sen-marzenie dla przyszłych pokoleń.
Jestem mamą małego dziecka, dziecka, które rośnie, rozwija się i uczy. I chciałabym aby miało jak najlepsze warunki do tego rozwoju, a i wchłaniało jak najlepszą wiedzę. Nie chcę dla mojego syna aby paczka czipsów stanowiła dla niego alternatywę obiadu, przegryzkę, na którą ma ochotę między obiadem z paczki, a kolacją z fastfuda. No wiem, nie grożą mi te wizje okropnego jedzenia, ale ...ale dziecko czasem uczy się niepostrzeżenie. Chciałabym aby jego kości, mózg i cały organizm rosły podlewane najsmaczniejszym i najzdrowszym jedzeniem, wolnym od chemii, sztucznych barwników, konserwantów i .. wreszcie aby znał prawdziwy smak potraw, a nie ich wzmacniacz!
No znowu powtórzę - nie grozi mi to, ale mój syn też kiedyś będzie sam decydował o tym, co je, kupuje i gotuje, i chciałabym aby kontynuował wówczas dobre nawyki, którymi nasiąknie w domu.
A że powie ktoś - to czasochłonne i pracochłonne. A pewnie, ale chorowanie też odbiera czas i pracę. To nie miernik dla mnie. Najtrudniejszym dla mnie wyzwaniem jest znalezienie dobrych produktów i zaufanie ich producentom. W tym pomaga autorka Julita Bator. Tak wiele wskazówek, jak w książce Zamień chemię na jedzenie nie spotkałam chyba nigdzie (w takiej kumulacji, kumulacji dodam czytelnej, ani trochę medycznej w przekazie - a tego się obawiałam biorąc książkę do ręki).
Czytając tę książkę czułam się trochę (pomijać częste zadziwienia i szokujące opisy) jak na wspaniałym targowisku, pełnym świeżych warzyw i owoców, kiedy to chciałabym wszystko, a muszę zdecydować się na część zaledwie. Chciałam też na owo targowisko biec od razu, ale hola hola, pestycydy! zaufanie! dobre źródło!- i tu ból, bo nie mam tego wszystkiego. Trzeba się będzie nauczyć, komuś zaufać (wskazówki autorki również w tym pomagają - znalazłam nawet kilka produktów z listy nieekologicznych, ale zdrowych produktów żywnościowych, które kupujemy). I chociaż moje dziecko (jak na razie) samo umie dobrze wybrać (testowaliśmy słynne jogurty, rzekomo wzmacniające kości i nasz syn zareagował na nie delikatnie mówiąc z niechęcią, podobnie było z frytką, którą kulturalnie - bo w lokalu - wypluł sobie na ręce, parówkami truć go nie będę - mam przed oczami listę składników parówkowych - ale wiem, jaki byłby jej koniec po takiej próbie) to uwielbiam, kocham i darzę nadzwyczajnym uczuciem Panią Julitę i jej książkę, i choć nie cieszę się, że Jej dzieci musiały swoje odchorować, to koniec końców jestem wielce zadowolona, że jako mama mogła Im pomóc, a przy okazji zechciała podzielić się swoimi spostrzeżeniami z resztą świata.
 Od samego czytania się nie zdrowieje, trzeba działać! I do tego też nabiera się chęci po ksiażce. A dla tych, którzy po jakimś czasie tracą zapał - książka jest rodzajem książki kucharskiej więc proszę postawić ją tam, gdzie jej miejsce, i kiedy zapał mija, koniecznie na nowo zacząć czytać.
Wielkim ułatwieniem są ściągawki dotyczące szkodliwości poszczególnych składników chemicznych (i nie) w kupowanych przez nas produktach, definicje przybliżające niektóre trudniejsze pojęcia, ważne informacje na tematy dotyczące certyfikatów, produkcji itp. a także - albo przede wszystkim - wspaniałe, twórcze przepisy - od masła, przez cukier waniliowy do obiadków, przekąsek, na deserkach skończywszy.
Mamy niejadków, przyszłych, rosnących obecnie kobietek i mężczyzn, alergików (tym bardziej) jak i wszyscy pragnący zdrowia i lepszego świata (to nie idealizm, to obowiązek!) zaopatrzcie się w książkę Julity Bator i uczcie się jej, uczcie i stosujcie te nauki!

co czytam - y na wakacjach? (Magnolia G. Jeromin-Gałuszka)

szkoły są różne - jedni twierdzą, że dobrze jest czytać o miejscu, do którego się jedzie (w którym spędza się wakacje), inni znowu, że nie, że to jedna z gorszych możliwości ... nie wiedzieć czemu? rozprasza? zakrzywia obraz (cudownego czasem) miejsca? ale, że niby czemu? Z mojego punktu widzenia czytanie o miejscu, w którym przebywa się na wakacjach może być o tyle niebezpieczne, iż z miejsca tego nie chce się potem wyjeżdżać - tyle ciekawostek, które wchłaniamy podczas lektury może doprowadzić do potrzeby ich zagłębiania, doświadczenia. Ja tak mam. Miałam tak czytając na poprzednich wakacjach, spędzanych w górach książkę Antoniego Kroha Sklep Potrzeb Kulturalnych (mam też tak, że zawsze w tychże górach ślinię się - dosłownie - przed wystawą księgarni Witkacy, która specjalizuje się w literaturze górskiej. Na ten przykład obrazek ślinogenny:
 
 
 
 
Ale nie o tym chciałam - ani o lekturach wakacyjnych, ani tym bardziej o księgarni Witkacy (to osobny temat). Tym razem chciałam o książce, która z miejscem naszych (minionych właśnie wakacji) miała wspólny ... spokój. Błogie uczucie zalegania ciszy w uszach (no dobrze, trochę to na wyrost, bo takie chwile się łowi, nie istnieją w stanie permanentnym), widoki kojące wzrok (to akurat prawda) i to oderwaniea od rzeczywistości (czy to możliwe w dzisiejszych czasach? - obrazek taki mi się nasuwa: pan na szlaku podłączony do blututa, tokujący o biznesie do końca ... zasięgu.
O książce, która - co - uwaga - lubię najbardziej z wakacyjnych wyjazdów - nabyta została w tymże miejscu. To właśnie lubię! Te pamiątki - banalne, bo banalne, ale przywołujące więcej wspomnień niż niejedna muszla, kamyk czy gałązka. Zbieram je, kolekcjonuję i wracam do tamtych chwil, choćby patrząc na nie.
Tak też będzie z Magnolia Grażyny Jeromin - Gałuszka - książka cicha, spokojna i pełna wspomnień, bo stamtąd, bo o takich samych miejscach.
Magnolia dzieje się spokojnie, bo spokojna to historia w bieszczadzkim lesie, w hotelu - popeerelowskiej pozostałości więziennej. Hotelu, który niby w ciszy gdzieś schowany, a gwarny. Pełen życia, choć jakby psychicznie martwych ludzi. Przemielonych i wyplutych przez życie kobiet i mężczyzn, którzy mimo wszystko chcą jakoś trwać, choć te przeżycia, które ich przemieliły (jednych mnie, drugich bardziej) ciągną się za nimi, gdzieś tam doskwierają i gniotą.
Czesia, Olga, Doris, Marlena wspierane małoletnią Tusią, a istniejące jakby dzięki Filipowi ciągną wózek, na którym siedzi ciężki hotel. Trudny czasem do utrzymania, ciężki do podźwignięcia gdy spada, ale dają radę. W tym hotelu - tytułowej Magnolii leczą swoje rany, i ... umierają. Niektórzy, nie do końca i nigdy nie na zawsze.
 
Taka właśnie jest Magnolia. O życiu, wspomnieniach i miłości - uczuciach, które to życie budują. Może wydać się smutna  i nudna, ale taka nie jest. 
Są takie książki (a właściwie autorzy), które piszą się same. Są i takie, w których treści widać włożoną pracę i przygotowania, są i takie (pomijając te, które nie wiedzieć skąd się wzięły) które ewidentnie ktoś n a p i s a ł. Pisał - wymyślając historię (może i wspierając się życiem) ale pisał - mozolnie, dzień po dniu. Dawał i zabierał życie bohaterom, niczym ich własny stwórca, dorzucał garście zdarzeń, dolewał łez i zraszał śmiechem. Taka jest Magnolia, i z tym wszystkim - z tym jej malowaniem jest piękna. Właśnie za to piękno - za to tworzenie uwielbiam książki Pani Grażyny. Tak, jak czekałam na kolejną Magnolię, tak i teraz jestem w tym oczekiwaniu na ... kolejną książkę autorki.
Czy cofnę się w czasie do starej kamienicy pełnej ludzkich historii niczym bohaterowie Nie zostawiaj mnie, czy może zajrzę do krainy Kobiet z Czerwonych Bagien, a może wreszcie, jak w Magnolii ucieknę gdzieś do leśnej głuszy? Czas pokaże. Czekam. Już teraz.