zielone koperty, czyli jak kolejny raz pomarańcz się sprawdził

Z tą książką to w ogóle dziwna historia. Przez przypadek i wieczne niezadowolenie z własnych, ciągle rosnących stosów (tyle tego, a nic nie ma ;/) udałam się do księgarni po coś … lekkiego. I cóż w tym dziwnego, zapyta ktoś? Racja nie byłoby w tym nic dziwnego gdybym lubiła lekką lekturę (lekką w sensie prostą, niewymagająca myślenia). Co z tego, że miałam chęci, jak moje oczy wśród tysięcy woluminów na księgarnianych półkach ciągle zerkały na sprawdzone nazwiska autorów. Co z tego jeśli musiałam powstrzymywać się aby nie dotrzeć do ostatnio tak prze mnie lubianej psychologii, nie przynieść do domu kolejnego Terzaniego, czy Nabokova, który przecież kiedyś się skończy. I jeśli myślałam, że znalezienie „czegoś lekkiego” to pestka, byłam w wielkim błędzie. Moje poszukiwania trwały chyba z godzinę. Co chwilę biegłam do stolika z nowym stosikiem celem bliższej weryfikacji, i z tymże stosikiem biegłam z powrotem do półek. Nic! Dosłownie nic mnie nie było w stanie mnie zainteresować. Co się stało, że Listy z jeziora Agnieszki Korol trafiły do moich rąk? Być może to kwestia zapakowania – bowiem książka owinięta była szczelnie folią, czyli już na wstępie zrobiło się intrygująco (bo podtytuł nie zrobił na mnie wrażenia tajemniczego „ miłość pod mazurskim niebem” ani też słowo na zachętę od Wydawnictwa „Mazury, miłość i tajemnica” – o nie, tym bardziej nie!). Jak to? Zapakowane? Nie zajrzę co jest w środku? A może to kolor okładki – tak przez mnie ulubiony pomarańcz? Przyciągnęła mnie w każdym razie jak magnes już od samych drzwi i początkowo odrzucona (bo zapakowana, a przecież fajnie jest przejrzeć kartki, chłonąć ten świeży zapach czcionki, przeczytać pierwsze, magiczne zdanie, dać się porwać opowieści) ciągle tkwiła w mojej głowie. I to nic, że – co zauważyłam dopiero w domu – większość wyciąganych przez mnie książek miała barwy okładek w najróżniejszych odcieniach pomarańczy!! Listy z jeziora z intensywnością przywodzącą na myśl soczysty owoc, albo świeżo wyciśnięty sok nie pozwoliła pozostawić jej tak obojętnej. Odwinęłam celofan i … wpadłam. Szłam z nią do domu w nadziei, że to w końcu będzie to, na co czekam od tygodni. Zniechęcona prawie każdą książką, jaką wezmę do ręki niosłam Listy z jeziora jak totem, który przyniesie ukojenie spragnionym dobrej książki zmysłom. Nie zważając na letni deszcz, który akurat się rozpadał biegłam jak na skrzydłach do domu, aby zanurzyć się w tej „pomarańczowej lekturze”.  

Bezpodstawne złe skojarzenia - nie warto oceniać książki po odstraszających podtytułach, a już na pewno nie warto łączyć niechęci do wakacji nad jeziorem z książkami, których akcja nad jeziorem się rozgrywa (przecież Większy kawałek świata Joanny Chmielewskiej swego czasu mógłby mnie nawet sprowokować do wypadu pod namiot).

Listy z jeziora to ciepła opowieść o pensjonacie prowadzonym od lat przez Irenę, samotną kobietę po tragicznych przejściach. To opowieść, w której przeszłość czai się na każdym rogu, spada na mieszkańców pensjonatu z każdym promieniem słońca i każda kroplą mazurskiego deszczyku. Irena Szarada od jakiegoś czasu otrzymuje tajemnicze listy w zielonej kopercie podpisane imieniem nieżyjącego od dwudziestu pięciu lat męża. Listy te nie dają spokoju właścicielce pensjonatu w Szarudze bowiem przywodzą na myśl przykrą historię z przeszłości. Nierozwiązaną sprawę, która ciąży Irenie na sercu, a której nie sposób już rozwiązać. Pensjonat, choć nie zawsze pełen letników, ale zawsze ludzi mieszkających w przyjaznej atmosferze nie ułatwia zamkniętej w swoim świecie kobiecie rozwikłać zagadki zielonych kopert. Tym bardziej, że w sąsiedztwie pojawia się mężczyzna, co do którego sceptyczna Irena ma pewne podejrzenia. Ten poniekąd kryminalny motyw przeplata się z wakacyjną codziennością letników, i choć poczta przyprawia adresatkę o zawroty głowy i omdlenia, nikt zdaje się nie podejrzewać co też dzieje się w sercu i umyśle tej biednej kobiety (no może z wyjątkiem ciekawskiej Marcelki). Dopiero dramatyczne pogorszenie się stanu zdrowia nagabywanej listami Ireny motywuje wszystkich mieszkańców domu do działania. Ale czy na pewno wszyscy udzielają się w poszukiwaniach szantażysty tak samo intensywnie?

Pensjonat Ireny to dom ze wspaniałą atmosferą, aż chce się zamówić u niej kilka tygodni na wakacje w tak pięknych okolicznościach przyrody. Porozmawiać z właścicielką, która zna wiele wspaniałych opowieści o domu, pośmiać z pokojówką Kasią, wiecznie rozgadaną dziewczyną, czy pośpiewać piosenki przy wieczornym pieczeniu kiełbasek. Dobrze, że sprawa listów została wyjaśniona i pani Irena może spokojnie prowadzić pensjonat w Szarudze i to nawet już nie tak samotna, jak przez poprzednie lata. Bez ciążącej nad nią tajemnicy i w gronie wspaniałych przyjaciół, z których część pozostając pod urokiem, czy to właścicielki domu, czy wsi Szaruga pozostała jej stałymi mieszkańcami.
Choć nie przepadam za kolejnymi częściami książek, które zrobiły na mnie dobre wrażenie, tym razem chętnie wybiorę się na kolejny "wypoczynek nad jeziorem" z mieszkańcami Szarugi, bo nad tym książkowym jeziorem wszystko jest piękne i zielone, komary nie gryzą, a nawet jak nie ma pogody to autorka funduje czytelnikowi pogodę ducha. Jeśli tylko autorka zaprosi:)

... i znowu będę miała problem z wyborem lektury, bo co tym razem będzie w stanie wciągnąć mnie tak w lekturę jak Listy z jeziora?  Czy znajdzie się jeszcze bardziej intensywny kolor pomarańczy?

5 komentarzy:

  1. Chętnie przeczytam tę książkę. Zapowiada się przyjemnie spędzony czas z lekturą w dłoni:)
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyznam szczerze, że książka w ogóle nie przypomina ciekawej lektury. Kolor okładki jest elektryzujący, ale już tytuł i podtytuł, jak dla mnie banalne :)

    Cieszę się, że przeczytałam Twoją recenzję, bo na pewno bez niej nie sięgnęłabym po tę lekturę, a teraz będę jej bacznie wypatrywać.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Och te okropne odstraszające okładki ;/
    Obecnie nie mam ochoty na tego typu literaturę zresztą rzadko się zdarza abym miała, ale w tym roku wybieram się nad mazury i tak sobie pomyślałam czy nie wziąć tej książki w niezobowiązującą podróż :]

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się z opinią Claudette, dobrze, że są ludzie, którzy sięgają po książki zniszczone przez wydawnictwa beznadziejnymi okładkami :) Dzięki za recnezję!

    OdpowiedzUsuń
  5. Claudette też podchodziłam do niej, jak do jeża:) Okropne podtytuły, ta romantyczna łódeczka ... a tu proszę, taka niespodzianka:)

    Biedronko właśnie mi rzadko się zdarza, al chyba to wakacje, lato tak zadziałały, że zachciało mi się książki, która dostarczy trochę świeżości i lekkości...

    Domi, Biedronko ale ta okładka, jest całkiem przyjemna dla oka ... no może pomijając łódeczkę;/ (choć gdyby nie podtytuł, łódeczka sama w sobie groźna nie jest:) ). Ale ten pomarańcz - cudowny

    Kasandro polecam, szczególnie na teraz, na letnie wieczory:)

    OdpowiedzUsuń