Przeszłość jest teraźniejszością* - smaki Italii nie tylko w podróżach

Tym razem nie będzie zwyczajowej pogadanki o urlopie, jednak nie przemilczę kilku faktów i opowieści. Nawiąże natomiast do dwóch książek, które poleciały ze mną do Wiecznego Miasta, i które są doskonałą lekturą nie tylko na taki wyjazd ale i na być może, motywację do niego.

Rzym, bo o tym mieście będzie głównie mowa znany jest zapewne wszystkim, ale być może nie wszyscy wiedzą, że to miasto powstało w epoce żelaza, której ramy czasowe trudno określić jednoznacznie, gdyż są one różne w zależności od szerokości geograficznej. Jednak powstanie pierwszej republiki rzymskiej datuje się na ok. 750 r. p. n. e. To miasto z dość burzliwą historią, w której walki o władzę toczyli zarówno arystokraci, cesarze jak i duchowieństwo. Niszczony, nie tylko przez upływ czasu ale i liczne rewolucje Rzym powoli tracił swoje bogactwa i dopiero współczesne nam zjednoczenie Włoch przyniosło znaczące i ważne zmiany dla miasta. Po zjednoczeniu w Rzymie rozpoczęto wytyczanie ulic, budowę wielu budynków, które nie zawsze przystawałay do starożytnych, wszechobecnych murów i starano się jako tako "ułożyć" ulice (choć do dziś ich układ jest mało czytelny). Przykładem niszczenia starożytnych zabudowań jest kontrowersyjny Ołtarz Ojczyzny – Vittoriano, którego budowa pochłonęła nie tylko tony marmuru, ale i okoliczne starożytne zabudowania.

 

Vittoriano in. Ołtarz Ojczyzny (Ara della Patria) gigantyczna budowla z marmuru, upamiętniająca zjednoczenie Włoch. Powstała w latach 1884-1911. Z tarasu rozpościera się panorama Rzymu.




Vittoriano - widok z Via dei Fori Imperiali przez Forum Romanum


Widok na Koloseum z Via dei Fori Imperiali

Chyba nie trzeba przedstawiać? Koloseum, a właściwie Amfiteatr Flawiuszów - znak rozpoznawczy Rzymu. Budowla - symbol, której nazwa wzięła się od stojącego niegdyś obok 40 metrowego posągu Kolosa, a nie jak często błędnie się sądzi od wielkich rozmiarów budowli. Pierwotnie było to miejsce walk gladiatorów, jednak dawniej to tylko fragment całego zespołu budynków obejmujących także termy z basenami i czytelnią (sąsiednie wzgórze Celius). Jako amfiteatr mieścił 50 tysięcy widzów!

W latach międzywojennych rozbudowę Rzymu kontynuował Mussolini, któremu również zarzucało się dalsze niszczenie zabytków na rzecz nowopowstających budynków, czy ulic (między innymi Via dei Fori Imperiali, dzielnica EUR oraz Via Della Conciliazione). Rzym znany jest także dzięki filmom Federico Fellini i Marcelo Mastroianni, dzięki zapoczątkowanej w nich i nazwanej epoce Dolce Vita. Jednak do filmowego Dolce Vita na ulicach Rzymu daleko. Zbyt duże natężenie ruchu, rozbudowa nowych budynków a ca za tym idzie niszczenie starożytnych budowli, spaliny i duży ruch turystyczny nie sprzyjają poczuciu słodkości i odprężenia. Jedyna nadzieja w opamiętaniu władz i ciągłym rozpowszechnianiu rozpoczętych w 2000 roku inwestycji mających na celu renowację zabytków i modernizację infrastruktury. Podobno nie ma dobrego okresu dla zwiedzania Rzymu – bo albo trafia się na sprzyjające warunki pogodowe, czyli znośne w Rzymie ok. 30 stopni i bezchmurne niebo, ale za to przeładowanie dosłownie turystami autobusy, metro i ulice, kilometrowe kolejki do muzeów i zabytków albo na opustoszałe ulice i smętne restauracyjki w minimum 40 stopniowym upale. Osobiście jestem chyba skłonna znieść padający deszcz i uciekających dzięki temu turystów byleby tylko poddać się urokowi miasta.






Do słynnego włoskiego słodkiego życia (które nie do końca jest tak słodkie) nawiązuje książka Penelope Green Rzymskie dolce vita. To opowieść o spełnionej zawodowo australijskiej dziennikarce, która znużona dość monotonnym życiem stawia wszystko na jedną kartę i przeprowadza się do Rzymu. Rzucona na głęboką wodę, nie znająca języka nie odrazu dostaje wymarzoną pracę i nie odrazu też aklimatyzuje się i dogaduje z Włochami. Green opisuje swoje perypetie związane z poznawaniem obcej kultury i ludzi, a to może być przydatne dla osób udających się w podróż do Włoch. To, co przeżyła Green może stanowićdobrą szkołę dla podążających jej śladami. Opisy spotkań z włoskimi znajomymi w restauracjach, na zwyczajowej porannej kawie i słodkim rogaliku, opisy obyczajów stanowić mogą bogate źródło wiedzy i niejednokrotne pomóc wyjść cało z opresji (Włosi są narodem bardzo wrażliwym na gesty, należy najpierw zapoznać się z ich zwyczajami aby nie urazić kogoś niechcący). Rzymskie dolce vita jest jak nieturystyczny przewodnik po mieście, czyli pozycja niejednokrotnie lepsza od suchych faktów przedstawianych w typowych przewodnikach dla turysty. Wiedzę na temat mentalności Włochów warto też uzupełnić o pozostałe pozycje z Włoskiej trylogii Green – Na północ od Capri oraz Neapol , moja miłość.





Szczególnie polecam tę pierwszą pozycje, i to szczególnie dla lubiących kuchnię włoską lub chcących ją poznać i przenieść do swojej kuchni (a jest co polubić!). To książka pełna przepisów! Historia, która toczy się wokół nich zdaje się gdzieś gubić. Bo kto będzie się przejmował miłosnymi perypetiami autorki w obliczu smakowitych past, ryb i aromatycznej kawy!?



Jeśli chodzi o jedzenie chętnie przeniosłabym je do Polski. Wspaniale wpasowałam się w aromatyczne zioła, świeże warzywa, pachnące pomidory i niebiańskie oliwki. Jak cudownie było móc tym wszystki cieszyć w kuchni domu, w którym mieszkaliśmy. Świeże zioła prosto z ogrodu, wieczorne rozmowy i przecudowne jedzenie, choć równie wspaniale było usiąść w jednej z rzymskich kawiarenek na klimatycznej uliczce, i z widokiem na którykolwiek zabytek zjeść ze smakiem przygotowany przez włoskich kucharzy (koniecznie włoskich) obiad. A na deser …. najprawdziwsze na świecie lody (dobre lody jadłam tylko w Chorwacji i teraz w Rzymie). Dzięki tym doświadczeniom książka Penelope Green, która jeszcze przed wyjazdem strasznie mnie denerwowała drażniąc moje zmysły stała się przystępną lekturą, która oczywiście znajdzie miejsce w mojej kuchni.



Jedna z wielu uliczek z restauracjami, jednak jedna z niewielu tak mało zaludnionych. Udało nam się chwycić odpowiedni moment!

 

A być turystą we Włoszech to czysta frajda – tych traktuje się z sympatią i zrozumieniem, choć nie zawsze tym dotyczącym języka, czy wskazówek do poszukiwanego miejsca, jednak nie trzeba niczego się obawiać. Może jedynie jeśli ktoś, tak jak ja, nie lubi ulicznych handlarzy powinien stronić od rozłożonych w przeróżnych miejscach straganów, których właściciele (raczej nie rodowici Włosi) głosnym krzykiem zachęcają do zakupów – jeśli ktoś mi powie kiedy ich tam nie ma, chętnie odwiedzę Rzym raz jeszcze.

Miło jest też posłuchać rozmowy Włochów – to ich żywioł, tym chyba żyją. Kiedy rozmawiają zdają się nie widzieć reszty świata, nie zważają na otaczający ich tłum, nie zniżają głosu strasznie dużo przy tym gestykulując (oby tylko nie za kierownicą) . Ich styl prowadzenia rozmowy odmienny jest zupełnie od ich podejścia do pracy. Żywiołowość, którą przypisałabym Włochom jako cechę nad wyraz widoczną na pierwszy rzut oka, jakby tracą kiedy znajdują się miejscu pracy (nie od parady strajki nazywane są włoskimi). Powolne ruchy, minimum rozmowy z klientem, poza, jakby czas był z gumy mogą być momentami denerwujące, szczególnie wtedy gdy turysta spieszy się na samolot. Genialnie wprost potrafią też omijać zdenerwowanego klienta, szczególnie kiedy samolot ma horrendalne opóźnienie, nikt nie wie co się dzieje, a podróżującym należałoby się jakieś wytłumaczenie. Nagroda dla Włochów za doskonałe wodzenie wzrokiem tak, aby nie natknąć na ani jednego turystę z tysięcy zgromadzonych na lotnisku!!! Nagroda za jazdę bez trzymanki! Jazdę, po której chce się tylko dziękowac Bogu, że uszło się z życiem! Na ulicach i w samochodach (autobusach także) przejawia się ich temperament - liczne gesty, krzyki i kakofonia klaksonów są jedynymi w swoim rodzaju. Chyba nikt, tak jak Włosi, z taką gracją nie potrafi się wściekać za kierownicą ;) Nigdzie też więcej, jak tylko w Rzymie nie odczułam potrzeby zapinania pasów autobusach i nigdzie więcej tak za nie dziękowałam. Jednak, choć własnym autem nie chciałabym tam jeździć, to taki styl jazdy mi osobiście nie przeszkadzał, raczej rozweselał niż martwił.


To nie pochód, to turyści zgromadzeni przed fontanną - niepozorne dojście do niej bardzo mnie zaskoczyło, podobnie, jak sama rzeźba, przyklejona do jednej z kamienic. Ciekawostką jest fakt, że woda do fontanny dociera starożytnym akweduktem pokonując 20 kilometrowy odcinek.


Fontanna di Trevi - przykład "wciskania" i "przyklejania" do zabytków współczesnej zabudowy

Mały fragment wspaniałych szczegółów fontanny.


Niepowtarzalna atmosfera Piazza Navona i niesamowite, podobno jedyne na świecie takie lody truflowe ;)




 



Fontana dei Quatro Fiumi - fontanna Czterech Rzek


Kamienica w okolicach Panteonu

Schody Hiszpańskie. Na pierwszym planie fontanna La Barcaccia przedstawiająca barkę, którą aż tu przyniosły wody wylewającego Tybru. U szczytu schodów - starszy o dwa wieki od nich kościół Trinita dei Monti.


sklep, z którego ciężko wyjść- Bartolucci



 
Podsumowując: za politykę rozbudowy infrastruktury przy jednoczesnym zatracaniu piękna – stawiam ocenę niedostateczną, za liście nie zbierane od jesieni, które czasem można znieść dostateczną, a za mentalność (z tej radosnej strony, nie żółwiego tempa pracy) i jedzenie nie wystracza mi skali!!! Dla mnie Włochy (choć to za dużo powiedziane kiedy widziało się raptem kawałek Rzymu i okolic) to smaki!!! Niepowtarzalne smaki makaronów, win, oliwek serów i piccy – tej szczególnie, bo robionej i sprzedawanej pod tą nazwą na całym świecie, jednak nie na całym smakującej tak, jak tam! Mam takie marzenie, aby pojechać do Rzymu raz jeszcze i aby nie było wtedy wspomnianych już handlarzy, i jeszcze turystów tylu oraz wszystkich domów wokół cudownych zabytków. Tak, aby można było podziwiać ich piękno w pełnej krasie. Obawiam się jednak, że jeżeli coś będzie niszczało to raczej właśnie zabytki - choć z drugiej strony, jeśli przetrwało tyle wieków, to czy małe trzęsienie jest w stanie je zrównać z ziemią?





* (Wawrzyniec Wspaniały Medici)

kopiowanie zdjęć bez mojej zgody zabronione!

8 komentarzy:

  1. Uaa, świetna notka, we wrześniu lecę do Rzymu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ;) choć wróciłam kilka dni temu, już Ci zazdroszczę:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Łał, a to Ci niespodzianka. Pofrunęłaś na południe Europy! ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękną, smakowitą i pachnącą wycieczkę po Rzymie urządziłaś. Aż przyjemnie było w niej uczestniczyć, szczególnie, że Rzym od dawna jest na moim celowniku. Tylko żeby nigdy nie zatracił swojego klimatu...

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja zatęskniłem za Rzymem zaraz po lądowaniu, a właściwie to nawet podczas startu :).
    Tylko czy Rzym byłby Rzymem gdyby nie ten zgiełk, bałagan i luz z jakim Włosi podchodzą do codziennego życia?? Mi osobiście taki Rzym odpowiada, pewnie ma to coś wspólnego z tym ze przy stole zachowujemy się jak włoska rodzina:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Matyldo mhmmm :) a pofrunęłam

    Inez życzę Ci realizacji planów i osiągnięcia tego rzymskiego celu:)

    Beenzet a zachowujemy się??? O matko!!! Z tą mentalnością Włochów to pewnie prawda, gdyby nie ona, nie byłoby klimatu:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Przeczytałam z zachwytem, pięknie opisałaś Rzym.

    OdpowiedzUsuń
  8. Byłam kiedyś w Rzymie, jako zakochana nastolatka z Guciem zwiedzaliśmy przez trzy tygodnie Włochy. Było cudownie, tłumów tak wielkich nie pamiętam, bo to był tak romantyczny wyjazd i wpatrzeni byliśmy w siebie, że Włochy były po prostu miłym dodatkiem :) Stąd mam niemal same miłe wspomnienia, poza upałem, którego szczerze ni znoszę i na Sycylii w czerwcu mało nie zemdlałam raz z gorąca (musiałam skryć się w chłodnym kościele).
    Teraz do Włoch w ogóle nie mnie ciągnie, lubię Wenecję z okazji Biennale, albo zimą (ale jeszcze zimą nie byłam). Może to sposób na Włochy? Jechać tam zimą bądź późna jesienią.

    Chihiro

    OdpowiedzUsuń