Podobno Howard Jacobson jeszcze do
niedawna nazywał nagrodę Bookera „absolutnie wstrętną”, pogardzając nią.
Jednocześnie narzekał na fakt, że przyjdzie jemu umrzeć, jako ten pisarz, który
nie dostał Bookera. Przyznanie w 2010 roku nagrody, za powieść Kwestia Finklera (The Finkler Question) skomentował takimi słowami: Mam dość bycia opisywanym
jako ten „niedoceniony Howard Jacobson”, więc myśl,
że panel nagrody Bookera na zawsze mnie od tego uwolnił, jest wspaniała. Długo
na to czekałem. Było w tym też sporo goryczy, ale teraz już minęła. Odkrywano
mnie przez blisko 30 lat, ale najważniejsze, że zostałem w końcu odkryty. Czy to nie
hipokryzja? … Nieważne! Ważne, że faktycznie przyznano nagrodę Jacobsonowi,
albo może inaczej, ważne, że napisał Kwestię
Finklera. Bo jakiejkolwiek nagrody by ona nie dostała, to pozostanie
prześmiewczą książką lekko polityczną.
Właściwie
to nie wiem od czego zacząć, jest tyle - żeby nie powiedzieć kwestii - do
poruszenia w kontekście tej powieści, że trudno wybrać najważniejszą. No bo czy
tak od razu zaczynać, że dawno, ale to dawno nic mnie tak nie wciągnęło? Że
takie książki uwielbiam, które porywają czytelnika, dostarczają humoru, trochę
zadumy i do tego zmuszają do wewnętrznego dialogu? Czy od tego, że tak bardzo
ucieszyłam się na wiadomość, iż Świat Książki wydał Kwestię Finklera. Czy to faktycznie powód do radości? Czy to szybko
(niespełna rok po ogłoszeniu wygranej) czy jednak późno? Myślę, że to, jak
przychodzi nam w Polsce czekać na tłumaczenia dobrych pozycji literatury zagranicznej
to cięgle jeszcze długo. Zdając sobie jednak sprawę ile wymaga pracy taka
książka (prawa autorskie, tłumaczenie, okładka itp.) to dobrze, że mamy
zeszłorocznego Bookera nim wybiorą tegorocznego. Ba! Do tego tłumaczenie, jak
dla mnie jest świetne (Grażyna Smosna)! Czytałam książkę po angielsku i choć wiem, że moja znajomość tego języka pozostawia wiele do życzenia, to przyznaję, że odebrałam
ją jak powieść kilku autorów. Dość nierówny język, który raz mnie porywał innym
razem powodował, że odkładałam książkę nie wpłynął dobrze na jej odbiór.
Wielokrotne powroty do lektury nie zostawiły trwałego śladu w mojej pamięci. Tym
razem było inaczej. Nawet powiedziałabym, że skrajnie odmiennie, bo nie mogłam
wprost oderwać się od lektury. Dziwnie zaskoczona, jakbym czytała inną powieść.
Niby ta sama treść, temat ten sam, niby wiem, że to ciągle Jacobson, a jednak
jakaż przyjemność z czytania.
Powinien był to przewidzieć.
Jego życie stanowiło przecież pasmo
nieszczęść. Powinien więc być przygotowany i na to.
Miał dar widzenia przyszłych
zdarzeń. I nie chodzi tu o mroczne wizje przed zaśnięciem i po obudzeniu, lecz
rzeczywiste zagrożenia na wyciągnięcie ręki, w świetle dnia. Latarnie i drzewa
wyrastały jak spod ziemi, tłukąc mu golenie. Kierowcy w rozpędzonych
samochodach tracili nad nimi kontrolę i zajeżdżali mu drogę, zmieniając go w
stertę poszarpanej tkanki i pogruchotanych kości. (…)
Najgorsze w tym wszystkim były
kobiety.
Kwestia Finklera
to powieść złożona z trzech życiorysów, z których każdy spokojnie mógłby
zapewnić temat na osobną historię. Poznajemy Treslove’a – malkontenta i nieudacznika
życiowego, który żyje w swojej chorej wyobraźni. Tworzy w niej każdy kolejny
dzień, widząc siebie w niezwykle tragicznych sytuacjach – a to rozjechanego
przez samochody, a to trzymającego umierająca ukochaną w swoich ramionach. Najważniejsze
aby było zawsze źle i dramatycznie. Jakby śmierć i cierpienie były dla Juliana Treslove’a
motorem działania. Treslove to też ojciec dwóch synów, do wychowania których
nie przyłożył ręki. Wyśmiewany przez swoje byłe towarzyszki, matki
swoich dzieci cały czas nie potrafi ułożyć sobie życia z kobietą. No ale czego
można oczekiwać od człowieka, który zdaje się na opnie wróżki, a związki z
kobietami traktuje raczej przygodnie? Mężczyzna ma cały czas w pamięci wróżbę,
która zakładała jego szczęście u boku tajemniczej kobiety, o jeszcze bardziej
tajemniczym, nic niemówiącym Julianowi imieniu. Od tamtej pory Treslove zdaje
się poszukiwać tajemniczej nieznajomej. Nawet kiedy zostaje napadnięty i
okradziony przypisuje to zdarzenie owej tajemniczej kobiecie. Widać, że ten
napad musiał wywrzeć na Julianie mocne wrażenie, bo wspomina o nim każdego dnia,
kreśląc najróżniejsze scenariusze i powody napaści, w każdej kobiecie upatrując
potencjalną złodziejkę. Treslove ma dwóch przyjaciół – Libora Sevcika oraz
Samuela Finklera. Obydwaj są wdowcami i Żydami. Julian Treslove zdaje się zazdrościć
mężczyznom zarówno ich żałoby jak i pochodzenia, które na własny użytek nazywa
finkleryzmem, uznając Samulea Finklera za kwintesencję Żyda. Odnosi się
wrażenie, że Treslove spotyka się z przyjaciółmi tylko po to, aby móc czerpać
od nich żal po utracie żon, ich smutek i samotność, które tak bardzo chciałby poczuć.
Sam często wyobrażający sobie umierającą na jego kolanach kobietę, pragnie
przeżyć takie nieszczęście uważając, że tylko ono jest w stanie zbliżyć go do
kolegów i zdobyć w ich oczach uznanie. No bo jeśli nie urodził się Żydem, to
chociaż przyłączy się do ich „klubu wdowców”.
Libor
to czeski Żyd, były wykładowca, zresztą dawniej nauczyciel Finklera i
Treslove’a. Ten dziewięćdziesięcioletni dziś staruszek, kiedyś znaczący
dziennikarz filmowy, podejrzewany o romanse z takimi gwiazdami jak Marylin
Monroe, czy Greta Garbo osamotniony po śmierci żony Malkie nie potrafi odnaleźć
się w codziennym świecie. Ciągle zasiada do pianina, na którym grywała jego
ukochana, układając każdy swój dzień tak, jakby miał go spędzić ze zmarłą żoną,
tak jakby ona nigdy nie odeszła.
Samuel
Finkler, młody wdowiec, który nigdy nie stronił od kobiet, w czym, jak chyba
sądził pomagał jemu fakt bycia sławnym pisarzem poczytnych (aczkolwiek można
przyznać komercyjnych) poradników, jakby mniej załamany po śmierci żony jest
dość oschłym i chłodnym w obyciu mężczyzną. Dla Samuela liczy się tylko jego własna
filozofia i osobiste zdanie na każdy temat.
Od
tych dwóch mężczyzn Treslove chciałaby czerpać wiedzę na temat tego, jak zostać
Żydem, jak postępować i według jakich zasad działać, jednak trafił nie na te
osoby. Zarówno Libor jak i Finkler nie do końca zgadzają się ze swoim
pochodzeniem, albo wstydząc się albo nie zważając na nie uwagi. To czego
pragnie Treslove, goj z krwi i kości, zawstydza niekiedy jego przyjaciół.
Dopiero
nowo poznana kobieta daje szanse Julianowi na finkleryzm. Finklerka z krwi i
kości staje się obiektem jego uczuć. Tylko nie wiadomo za co Treslove darzy tak
wielkim uczuciem Hephzibah? Czy za jej osobowość i charakter, czy za
finklerowskie pochodzenie? Jak daleko może dotrzeć związek oparty na zachwycie,
nie tyle samą osobą ile jej pochodzeniem? Jak długo kobieta może wytrzymać z
niezadowolonym z własnego życia mężczyzną, który szczęścia upatruje tylko w
zmianie własnej przeszłości i pochodzenia? A związek z nią traktuje jako szanse
na stanie się kimś innym, jakby ten fakt miał spowodować, że „zarazi się” od
niej pochodzeniem. Tak naprawdę myślę, że Treslove to ukryty antysemita, że tak
bardzo nie znosił swoich przyjaciół, za ich pochodzenie (a co za tym idzie za przeszłość,
mądrość i zapatrzenie w siebie tak często zarzucane Żydom) że wniknął w to
finklerowskie środowisko, które stworzył na własny użytek z niewiadomego pochodzenia
pobudek.
W
tle przyjaźni i „narodzin” Treslove’a Jacobson wplątuje kwestie polityczne.
Znaczące w Wielkiej Brytanii stanowisko do Żydów, szerzący się antysemityzm
(liczne dowody nienawiści Brytyjczyków w stosunku do Żydów) i krytykę polityki
palestyńsko-izarelskiej. Jednak wplątuje je w tak delikatny sposób, że nie
kolidują one z treścią książki, właściwie stanowiąc dodatek do niej, bez
którego straciłaby ona sens i – posługując się językiem Treslove’a -
finklerowskie znaczenie.
Połączenie
wiecznej trwogi Treslove’a z jego obsesyjną chęcią stania się jednym z
finklerów rodzi pytanie – kim był Julian Treslove? Kim się czuł? Sadząc po jego
postępowaniu – wspomnianym niezadowoleniu, braku zorganizowania i wpisanym w to
tragizmie można powiedzieć, że Treslove sam nie wiedział kim jest. A co gorsze,
nawet nie wiem, kim chciał by być. Jego życie to wieczne poszukiwanie własnej
tożsamości – od producenta muzycznego i radiowca, do sobowtóra osób wszelakich (?). I choć
nie dziwi fakt, że chciał przypisać się do konkretnego narodu, przyswoić sobie
konkretną, inną niż ta ,w której został wychowany religię to dziwić może, a
nawet denerwuje brak jego skonkretyzowania i zapału w postępowaniu. Po tym, jak
związuje się z Hep można odnieść wrażenie, że osiada na laurach i traci zapał
do zmiany. Stawanie się kimś innym, wnikanie w finkleryzm zdaje się go nudzić.
Treslove
chyba do końca nie będzie umiał się określić, i pewnie gdyby na jego drodze
stanęli przedstawiciele innych narodowości, z którymi związała by go tak silna
przyjaźń, jak z Liborem i Finklerem to chciałby stać się na powrót kimś innym.
Zastanawia mnie fakt, czy dla Jacobsona Treslove był nieokreślonym przedstawicielem
pokolenia? Kimś, kto pędzi za wszystkim, co oferuje świat, sam nie bardzo się w
tym odnajdując. Jedną z miliona owiec w stadzie, które bezmyślnie idą przed
siebie, wydeptując te same ścieżki? Czy jednak antysemitą, tak niepogodzonym z
istnieniem narodu Żydowskiego, że aż chcącym się do nich przyłączyć? A może Treslove
miał inne, gorsze plany, w stosunku do Żydów, tylko zabrakło jemu - jak to jemu
- odwagi? Nie mam pojęcia. W każdym
razie ten niezdecydowany człowieczek budził we mnie najróżniejsze uczucia – od śmiechu
z jego strachu i wiary w dziwne znaki, przez żal spowodowany niemożnością
dostosowania się i polubienia samego siebie, do rosnącego zniecierpliwienia ciągłym
brakiem jego konsekwencji. A jego postawa świadczyła o tym, że człowiek nie musi pozostać tym, kim się urodził, że jego przynależności narodowej nie determinuje miejsca zamieszkania, ani pochodzenie ale wiara w to czego się pragnie i co się robi.
Wiele
pytań rodzi się po lekturze tej powieści i jeszcze pewnie nie raz pomyślę o
tym, co dziś może robić Treslove, kim dziś chciałby zostać, albo kim też może
już się stał. Czasem zaśmieję się z niego, czasem być może użalę się nad jego
chwiejnym losem. W gruncie rzeczy żal mi było tego biednego strachliwego
człowieczka, który nawet jeśli nienawidził Żydów, to nie wiadomo komu zrobił
większą krzywdę starając się wniknąć w to finklerowskie środowisko.
Cieszę
się zatem, że mogłam przeczytać tak dobre tłumaczenie książki Howarda Jacobsona
i przepaść z nią na cały weekend, zastanawiając się przy okazji nad wieloma
kwestiami, nie koniecznie finklerowskimi.
Dla chętnych na książkę laureata nagrody Bookera Wydawnictwo Świat Książki ufundowało trzy egzemplarze Kwestii Finklera!!! Wystarczy odpowiedzieć na jedno konkursowe pytanie, odpowiedź wysłać na adres moja06@wp.pl. Konkurs trwa tydzień, czyli do piątku - 30 września 2011r.
Pytanie konkursowe: Kim z pochodzenia był jeden z bohaterów książki Kwestia Finklera - Libor Sevcik?
Dziękuję Wszystkim biorącym udział w konkursie! Odpowiedzią na zadane pytanie było: Libor Sevcik jest - i tu można była dowolnie pisać albo - Żydem, Czechem, albo czeskim Żydem - wszystkie odpowiedzi były traktowane jako prawidłowe.
Do konkursu zgłosiło się 15 osób, wszystkie dały pozytywną odpowiedź.
Poniżej zdjęcia z losowania i nicki lub nazwiska osób, które wygrały.
Ja miałam mieszane uczucia, pewne fragmenty bardzo mi się podobały, pewne odczułam za wymęczone i przeciągane zanadto (np. obsesja Treslove'a na punkcie napadu) - zresztą pisałam o tym w Archipelagu, może pamiętasz. Cieszę się, że ta powieść ukazała się już w Polsce, nieważne, czy Bookera przyznano słusznie czy nie, ważne, by czytelnicy mogli się z nagrodzoną książką zapoznać.
OdpowiedzUsuńNajbardziej lubiłam Libora i o nim czytałam z największą przyjemnością. Sam Treslove drażnił mnie najmocniej.
Chihiro pamiętałam o Twojej recenzji w Archipelagu. Przypomniałam ją sobie teraz, kiedy przeczytałam książkę po polsku i kiedy napisałam własne wrażenia z lektury. Zdziwiłam się właśnie, że także piszesz o tym zróżnicowaniu w odbiorze. Cieszyłam się, że nie jestem osamotniona w swojej opinii:) Chociaż mi szczerze mówiąc nic się nie ciągnęło, nie odczułam przemęczenia, jedynie takie zróżnicowanie, jakby Jacobson pisał książkę w różnych etapach swojego życia (może tak było? może pisał ją długo? a może nie miał pomysłu na to, co dalej hihi). Jedyne co może komuś nie pasować, to opisy sytuacji politycznej, ale to tylko wtedy, jeśli ktoś nie lubi takich wtrętów.
OdpowiedzUsuńLibora było mi trochę żal - tego, że zrobił tak wiele dla Finklera i Treslove'a a oni nie widzieli jego depresji (bo to był rodzaj depresji, której w sumie nie należy się dziwić). Finkler to zarozumialec, a ja takich nie lubię. Za to Treslove - pisałam o swoich odczuciach w stosunku do jego osoby - na zmianę denerwował mnie, śmieszył i było mi go żal. Taki biedny, niezdecydowany i zagubiony człowieczek ... ale w gruncie rzeczy leń straszny:))
Na rynku jest tyle wartościowych ksiażek...dopisuję i tę do swojej listy...
OdpowiedzUsuńPiter Murphy w tym przypadku nie ma wątpliwości co do wartości tej książki:) koniecznie!
OdpowiedzUsuńaaaa zauważ, że możesz ją wygrać!
OdpowiedzUsuńO Liborze autor pisze najciekawiej, jakież życie miał ten mężczyzna! Kogo on nie znał?
OdpowiedzUsuńTak myślę, że Jacobson pisał powieść na różnych etapach swojego życia, albo był czasem czymś poza książką mocno zaabsorbowany i dlatego wyszła taka nierówna.
O, proszę! Śledzę dosyć dokładnie rynek książki, ale przegapiłem tę premierę - może dlatego, że nie przepadam za Światem Książki i rzadko do nich zaglądam. Cieszę się bardzo, że ta powieść wyszła po polsku i to w świetnym - jak piszesz - tłumaczeniu (szkoda tylko, że nie podałaś nazwiska tłumacza - warto doceniać tych dobrych). Książkę pewnie przeczytam, bo mam słabość do Bookera, choć nie wiem, czy szybko, bo ta jesień obrodziła nam ogromnie długo wyczekiwanymi publikacjami (nowy Eco, Houellebecq, Munro, McCarthy itd.). A że książek wiele do kupienia, to w konkursie chętnie wezmę udział i już wysyłam maila. :)
OdpowiedzUsuńSnoopy nie było jeszcze premiery TEJ książki! Tym bardziej egzemplarze do wygrania stają się cenne:)) A i radzę zaglądać częściej do Świata Książki - mają coraz bardziej smakowite wydania książek, ciekawsze tytuły .... doprawdy, zmiana, zmiana!!!
OdpowiedzUsuńZ nazwiskiem tłumacza już się poprawiam - faktycznie, tak skupiłam się na wrzucaniu tekstu na bloga, że zapomniałam o nazwisku, które specjalnie sobie zapisałam;/
Witaj w klubie bookerowych maniaków:))))
O tak, ilość nowości, zapowiedzi jest przerażająca ;oooo.
P.S. widziałeś post niżej? o zapowiedziach i mojej liście marzeń? tam też są same rarytasy książkowe! Że nie wspomnę o Bookerowskiej longlist.
Jako, że książki nie czytałem, nie jestem w stanie wypowiedzieć się o niej, ale przyznam, że czuję się zachęcony (dodaję do listy @readlater).
OdpowiedzUsuńNa marginesie pojawia się sprawa, którą myślę, że warto kiedyś poruszyć może szerze - kwestia języka i tłumaczenia. Wydaje mi się to ciekawym zagadnieniem: nie z punktu widzenia tłumacza (jak to zwykle się porusza), ale czytelnika właśnie. Od siebie dodam, że parokrotnie próbowałem czytać po angielsku coś dłuższego, ale z moją znajomością tego języka kończyło się frustracją gdy częściej zaglądać musiałem do słownika, niż do czytanej książki. Stąd też wrażenia często pozostawały marne, a utwór raczej niedoczytany (na boku stwierdzę nawet, że problem dotyczy również zaawansowanej odmiany polszczyzny, jaką raczą nas autorzy dajmy na to dzieł naukowych). Zastanawiam się czy nie będąc rodzimym użytkownikiem danego narzecza jest się w stanie wyłapać niuanse, różnobrzmienia, odmienności stylu, charakteru.
Akki Çaa'nte i ja nie znam biegle języka angielskiego, ale niektóre książki przychodzą mi łatwiej (podobnie, jak z tymi w języku polskim!). Co się dotyczy tłumaczenia - pisząc, że jakieś jest doskonałe nie mam na myśli tego, że sprawdzam tłumacza ale raczej to, że książkę można czytać płynnie (czego o niektórych tłumaczeniach niestety nie da się powiedzieć - czytałeś W komnatach Wolf Hall??? nie da się czytać!)
OdpowiedzUsuń@moni - to fakt, choć przyznam że na źle przetłumaczone książki nie trafiałem za często (acz się zdarzały - w poradnikach różnego typu). Może to kwestia tego, że jednak nie ufam wydawnictwom mało znanym, niszowym (w 90% wypadków, bo perełki oczywiście wyławiam). Kupując od Znaku, WAB, Czarnego mam pewność doskonale wykonanej pracy i gwarancję jakości. Choć podejrzewam, że poza obszarem moich zainteresowań wydaje się wiele ważnych, wspaniałych książek, która na takie profesjonalne obrobienie nie mogą liczyć. I obawiam się, że np. książka, którą przytaczasz mogła być ofiarą pracy jakiegoś wyrobnika, absolwenta anglistyki, czy kogoś tam, który na oczy Anglii nie widział. A nie da się tłumaczyć nie czując tętna kultury, z której wyrósł język
OdpowiedzUsuńAkki Çaa'nte to pewnie prawda! Nie każde wydawnictwo może sobie pozwolić na dobrego tłumacza widać. W przypadku książki H. Mantel jednak to Wydawnictwo Sonia Draga, więc nic nie zapowiadało tragedii, a jednak. Czytając ją odnosiłam wrażenie (nie skończyłam, bo nie dałam rady!!!), że to nie student, a googel ją tłumaczył;/ Niestety, nie czytałam tego tytułu po angielsku, a szkoda, w końcu to Booker, które uwielbiam, ale nie sądzę, żeby aż takim językiem była pisana. Językiem, który nie składa się w całość, a każde zdanie żyje własnym życiem. Na szczęście takie tłumaczenia to nie reguła, np. Pokój E. Donoghue przetłumaczony jest rewelacyjnie - a to ciągle Sonia Draga:).
OdpowiedzUsuńZapewne czasem presja czasu ("musimy to wydać, bo dostało nagrodę") i niedoinwestowanie działa na niekorzyść dzieła... Dlatego np. podziwiam (choć sama książka nie podpada już pod moje kategorie czytelnicze) tłumacza Harry'ego Pottera - mimo olbrzymiej presji czasu i Czytelników czekających na kolejne części, potrafił wykonać porządną robotę w najdrobniejszym stopniu dopracowaną. No ale podejrzewam, że twardą walutę za to dostał.
OdpowiedzUsuńA co do tłumaczeń a la Google - ostatnio podczytuję (dopiero od kilku rozdziałów)w autobusie "Wszystko jest iluminacją". Podziwiam tłumacza, że potrafił przełożyć tekst z takiego googlowskiego (nie mylić z gogolowskim:) angielskiego. Aż boję się pomyśleć, co z takim tekstem zrobiłby wspomniany wyżej student.
Akki Çaa'nte zapewne! Ale jak coś się robi, to powinno robić się porządnie - ja wychodzę z takiego założenia. Tym bardziej jeśli jest się wydawnictwem;/ Przecież taka książka zostaje na dłużej, i taki bubel potem ciągnie się za wydawcą;/ No nie wnikam. A Potter ... no cóż, na mój gust do najtrudniejszych nie należy (co nie znaczy, że tłumacz robi swoją pracę źle, albo tym bardziej, że ja zrobiłabym to lepiej ;) ). To raz. A dwa - tłumacz wprawiony w bojach :))) Tyle tych części:) Pewnie śni po nocach po potterowsku:)
OdpowiedzUsuńNie czytałam Foera, ale zainteresowałeś mnie "Wszystko jest iluminacją" ... o zgrozo!!! (nie może mnie już nic książkowego interesować!!!)
Wtrącę dwa słówka co do tłumaczeń. Tłumaczenie zawsze jest sztuką, ale pół biedy gdy tekst napisany jest poprawnie w oryginale. Lecz jeśli w oryginale celowo są błędy, bo narratorem jest osoba nie władająca zbyt dobrze angielskim (to dotyczy Foera, dotyczy Xiaolu Guo, dotyczy też "Pnina" Nabokova - Pnin mówi "dziwnym" angielskim) to tłumacz musi być doskonały, by przełożyć tekst z błędami tak, by wciąż te błędy wyglądały na celowe, a nie przypadkowe. Podobnie jest zresztą ze slangiem, który w każdym języku ma inną strukturę, dialektami, które w angielskim np. można zauważyć, ale po polsku trudno je oddać. Trudniej przełożyć też tekst, gdy np. w oryginale angielskim bohater mówi po angielsku, ale stosuje kalki językowe z innego języka... To są wszystko problemy niemal nie do pokonania.
OdpowiedzUsuńChihiro nikt nie twierdzi, ze to nie jest sztuką:) Niestety nie wszyscy mają talent do tego, aby tą sztuką się zajmować.
OdpowiedzUsuńWłaśnie sztuką jest oddać to wszystko o czym piszesz (choćby ostatnio czytany przeze mnie Room, w świetnym tłumaczeniu, z wydawnictwa Sonia Draga - w tym wypadku to dobra robota! i sztuka).
Mówimy o tych, którzy nie potrafią oddać wspomnianych przez Ciebie niuansów, całe szczęście więcej jest tych, którzy potrafią!
@moni - Foer na razie rozwija się interesująco (od wczoraj jestem bogatszy o cudowny film na podstawie książki i tym bardziej chętnie ją czytam) - myślę, że warto dopisać sobie na kiedyś do przeczytania.
OdpowiedzUsuń@Chihiro - zgadzam się z Tobą w 100%. We "Wszystko jest iluminacją" (przynajmniej tej części, którą już przeczytałem) ciekawe jest bardzo to jak autor potrafił oddać mieszankę dwóch horyzontów i kalek językowych - porywające, zaskakujące i konsekwentne w swojej nieprawidłowości.
Akki Çaa'nte niedobrze! Moja lista jest ściśle określona, ale co tam, dopisuję!
OdpowiedzUsuńP.S. Wysłałam do Ciebie maila - tak, to ja:)
@moni - ja tam mam listę tak rozbuchaną w stosunku do posiadanego wolnego czasu, że pewne punkty mają adnotację "na emeryturze" (co rysuje się z jakimś domkiem pod lasem, z dala od świata, internetu i barów). Szczęśliwie książki, te dobre, nie starzeją się za bardzo.
OdpowiedzUsuńA i zastanawiałem się chwilę od kogóż to maila otrzymałem - dziękuję. Za kilka dni odpowiem, jak znajdę dodatkową wolną chwilę :)
Akki Çaa'nte masz piękną wizję emerytury:)) Mi wystarczy tylko odrobina czau na przeczytanie tego, co zalega na półkach/co na liście!:)
OdpowiedzUsuńOdnośnie maila - czekam w takim razie na wolną chwilę i odpowiedź:)