Przez kilka miesięcy, po odejściu
z pracy najbardziej brakowało mi porannego rytuału kawy i świeżej prasy. Do
tego stopnia odczuwałam brak czegoś, co robiłam przez kilka lat, że potrafiłam
zmusić się do wyjścia do kiosku po prasę zanim jeszcze zapach kawy na dobre
rozszedł się po domu. Wracając ze zwiniętą pod pachą gazetą uśmiechałam się do
myśli o tym, jak rozsiądę się nad pachnącą świeżym drukiem płachtą gazety i
zapadnę (w spokoju) w lekturze. Z tego samego powodu – przyzwyczajenia, zapachów
i relaksującej rutyny – nie wyobrażam sobie świata bez codziennej prasy, z której
powoli, niczym duch dziennikarstwa unosi się mgiełka włożonej w jej
przygotowanie pracy, pośpiechu, w jakim ją redagowano, szmerów drukarek, faksów,
dzwonków telefonów i głośnych dyskusji nad tym, co zmieści się na pierwszą
stronę. Dlatego też nie mogłam przejść obojętnie i dlatego tak bardzo
przeraziła mnie książka Bernarda Poulet Śmierć
gazet i przyszłość informacji.
Szybka kawa, szybka prasa.
„W ciągu najbliższych dziesięciu lat cały świat mediów, komunikacji
społecznej i reklamy stanie na głowie. Za dziesięć lat żadne z mediów nie
będzie funkcjonowało inaczej, jak tylko w internecie. Żaden dziennik, żadne
pismo nie będzie istniało w wersji papierowej. Wszystko będzie rozpowszechniane
w formie elektronicznej.”
Ta przerażająca poniekąd wizja prezesa
Microsoftu Steve’a Ballmer’a wydaje się niewyobrażalna. Jak i to (zważając na
fakt, że książka została napisana w 2009 roku), że pozostało nam jedynie siedem
lat. Osobiście – zresztą nie tylko ja – nie wierzę do końca w tę przepowiednię.
Myślę raczej, podobnie jak myślał Steve Jobs, że to nie prasa i książki znikną,
a wymrze sama chęć czytania. A co za tym idzie, nawet wiadomości przedstawiane
w sieci nie będą miały racji bytu. Już dziś mówi się o pokoleniu nagłówków – czyli takich ludziach (nie tylko zresztą
zaliczają się do nich najmłodsi użytkownicy internetu) którzy czytają w
podawanych im artykułach jedynie tytuły, ewentualnie kilka pierwszych zdań
newsa.
Smutne jest to, że zanika w nas
chęć i radość z przyniesienia świeżej gazety do domu. Że zamiast tego wolimy „włączyć”
bezduszną przeglądarkę, intrenetową wersję ulubionego dziennika, czy magazynu
(te ostatnie jak na razie sprawdzają się w internecie w mniejszym stopniu (argumentowane
jest to wieloma czynnikami miedzy innymi objętością, a co za tym idzie kosztami
wersji sieciowej). Nie czujemy już potrzeby łączności z żywym światem, ani też
nie potrafimy na tę łączność wygospodarować czasu. Bombardowani z każdej strony
informacjami nie potrzebujemy skupienia nad nimi, ani tym bardziej poświęcenia
im dłuższego czasu, jeśli możemy to samo otrzymać w wersji szybkiego przekazu,
często ujrzanego mimo chodem. Takie wiadomości w pigułce. Czy zatem istnienie
prasy w sieci ma sens, i jaki sens ma reorganizacja starych redakcji (często
opornie się reformujących) i przenoszenie ich do sieci? Zbyt krótki to mariaż
prasy i internetu aby stwierdzić, że społeczeństwo się przekona, że za chwilę
będzie ono gotowe płacić za elektroniczne wersje gazet, i ile. Ten związek jeszcze
nie rokuje, nie przesądza o upadku prasy drukowanej, co najwyżej sugeruje
chwilowe kłopoty.
Po lekturze książki Pouleta
uświadomiłam sobie jak wiele na świecie istnieje (istniało) tytułów! Nie żebym
myślała, iż prasowa gospodarka to mała wioska, ale żeby tyle!? Co chwilę nowe
tytuły pojawiają się i giną, ich polityka zachęcania (w postaci dodatkowych gadżetów)
nie działa, dotacje nie wystarczają, a jednak kolejne rosną jak przysłowiowe
grzyby po deszczu.
Wszystko pożera Google
„Od stycznia 2008 roku na horyzoncie rysuje się inne zagrożenia dla
wydawnictw, ale też dla czytelnictwa w ogóle. Tym zagrożeniem jest (…) Kindle.”
Ale wystarczy pójść dalej i
okazuje, ze czytniki mogą mieć w historii krótszy byt niż zakładano, bo to
przeglądarki mogą przejąć ich rolę. Mówi się, że – co jest przerażające do
potęgi! – autorzy nie będą potrzebowali wydawców, a jedynie dobrej znajomości
obsługi komputera. Wizja przyszłości autora jest taka, że to on będzie zamieszczał
swoją książkę w sieci i udostępniał ją bezpośrednio czytelnikom.
Wszystko to okropne i smutne
wizje świata bez papieru, w których pocieszający jest fakt (pocieszający dla
tych, którzy książki i prasę kochają za duszę) że żyjemy w kraju, który z
postępem technicznym ma się trochę na bakier, więc chyba nie straszna nam wizja
Ballmera i jego „plan dziesięcioletni”? Tymczasem cieszę się każdą
książką w mojej domowej biblioteczce, szanuje je i głaszczę pocieszając, że
wizja końca człowieczeństwa jest bliższa, a i tak nikt w nią nie wierzy.
„ (…) nikt do tej pory nie wynalazł takiego modelu ekonomicznego, który
umożliwiłby połączenie wysokiej jakości informacji z jej masowym
rozpowszechnianiem. Trzeba zgodzić się z tym, że liczący sobie już ponad wiek
rozdział historii mediów i demokracji właśnie został zamknięty (…). Gazety
zapewne nie znikną z dnia na dzień.”
cytaty pochodzą z książki
zdjęcia google, własne