Do napisania tego posta zainspirował mnie ten, który przeczytałam na blogu Małej Mi oraz wczorajsze (nie ukrywam, że spodziewane) wydarzenie.
Ten post nie pojawia się od tak sobie w tym miejscu, lecz piszę go, bo czuję taką potrzebę i choć pierwsze co zrobiłam to „wygadałam” się do Medoli, prywatnie - więc ze szczegółami, których na blogu zamieszczać nie będę, bo to miejsce dla Wszystkich i nie chciałabym urazić uczuć niektórych osób, które będą to czytać (a było ostro, choć jak dla mnie śmiesznie przez śmieszność sytuacji, która trwała od dawna, jak również śmieszność stwierdzeń mojej koleżanki).
Moja historia zaczęła się dwadzieścia siedem lat temu, byłyśmy (również) jeszcze trzy ale M. opuściła nas dość szybko, niekoniecznie z własnej woli (tak to wtedy wyglądało:( ). Zostałyśmy dwie. Dwie, które już bliżej być ze sobą nie mogły (mogłoby się zdawać?), jedna ławka w klasie, jedna droga do szkoły i ze szkoły do domu, domu również jednego. Wspólne wakacje, obiady i nawet wyjścia ze śmieciami (pomaganie mamie nazywałyśmy wtedy, młode i głupie, ‘wyjściem do miasta’, to było nasze hasło, które wystarczyło, że rzuciła któraś z nas i wiedziałyśmy o co chodzi). Wszystko to, co dotyczyło nas trzech - wszystkie potrójne emocje związane z przyjaźniami, teraz spadły na dwie. Zdawać by się mogło, że ta znajomość (przyjaźń to już dziś brzmi patetycznie) stawała się coraz silniejsza, pomimo różnic temperamentów i charakterów. I nawet wtedy, kiedy nasze drogi rozeszły się w liceum – najróżniejszego rodzaju problemy tej drugiej – by później w dorosłym życiu scalić i odświeżyć znajomość na nowo dzieckiem, nie nie wspólnym oczywiście ale dzieckiem tej drugiej, którego ta pierwsza - czyli ja - została matką chrzestną – dodam, że z wielką radością i łzami szczęścia w oczach.
I co się stało? Zaczęło się staczać jak ze stromej góry, wychłodzenie nastąpiło tak gwałtownie, że trudno zauważyć TEN moment - choć czasem podsycałyśmy je jakby wymuszanymi spotkaniami. Zaczęło się ciągłe niezrozumienie z mojej strony dla poczynań Koleżanki (tak ją nazwę, bo nie mam już odwagi mówić w tym przypadku o przyjaźni), poczynań, które ni jak nie pasowały do lepszego życia, do którego podobno dążyła. W tym niezrozumieniu ja starająca się jednak ‘zrozumieć’, pomóc jeśli zaszła taka potrzeba. Ja nie otrzymująca wsparcia ze strony Koleżanki i w końcu ja, która nawet już przestała o nie prosić. Ja na zawołanie. Wszystko po to aby chronić i wywiązywać się z obowiązku bycia matką chrzestna tego anioła.
Ten post nie pojawia się od tak sobie w tym miejscu, lecz piszę go, bo czuję taką potrzebę i choć pierwsze co zrobiłam to „wygadałam” się do Medoli, prywatnie - więc ze szczegółami, których na blogu zamieszczać nie będę, bo to miejsce dla Wszystkich i nie chciałabym urazić uczuć niektórych osób, które będą to czytać (a było ostro, choć jak dla mnie śmiesznie przez śmieszność sytuacji, która trwała od dawna, jak również śmieszność stwierdzeń mojej koleżanki).
Moja historia zaczęła się dwadzieścia siedem lat temu, byłyśmy (również) jeszcze trzy ale M. opuściła nas dość szybko, niekoniecznie z własnej woli (tak to wtedy wyglądało:( ). Zostałyśmy dwie. Dwie, które już bliżej być ze sobą nie mogły (mogłoby się zdawać?), jedna ławka w klasie, jedna droga do szkoły i ze szkoły do domu, domu również jednego. Wspólne wakacje, obiady i nawet wyjścia ze śmieciami (pomaganie mamie nazywałyśmy wtedy, młode i głupie, ‘wyjściem do miasta’, to było nasze hasło, które wystarczyło, że rzuciła któraś z nas i wiedziałyśmy o co chodzi). Wszystko to, co dotyczyło nas trzech - wszystkie potrójne emocje związane z przyjaźniami, teraz spadły na dwie. Zdawać by się mogło, że ta znajomość (przyjaźń to już dziś brzmi patetycznie) stawała się coraz silniejsza, pomimo różnic temperamentów i charakterów. I nawet wtedy, kiedy nasze drogi rozeszły się w liceum – najróżniejszego rodzaju problemy tej drugiej – by później w dorosłym życiu scalić i odświeżyć znajomość na nowo dzieckiem, nie nie wspólnym oczywiście ale dzieckiem tej drugiej, którego ta pierwsza - czyli ja - została matką chrzestną – dodam, że z wielką radością i łzami szczęścia w oczach.
I co się stało? Zaczęło się staczać jak ze stromej góry, wychłodzenie nastąpiło tak gwałtownie, że trudno zauważyć TEN moment - choć czasem podsycałyśmy je jakby wymuszanymi spotkaniami. Zaczęło się ciągłe niezrozumienie z mojej strony dla poczynań Koleżanki (tak ją nazwę, bo nie mam już odwagi mówić w tym przypadku o przyjaźni), poczynań, które ni jak nie pasowały do lepszego życia, do którego podobno dążyła. W tym niezrozumieniu ja starająca się jednak ‘zrozumieć’, pomóc jeśli zaszła taka potrzeba. Ja nie otrzymująca wsparcia ze strony Koleżanki i w końcu ja, która nawet już przestała o nie prosić. Ja na zawołanie. Wszystko po to aby chronić i wywiązywać się z obowiązku bycia matką chrzestna tego anioła.
Anioła, który podrósł i podobnie jak jego matka, odsunął się, nastawił być może na żądania, na postawę ‘jak będziesz potrzebna odezwę się’ i przywdział maskę ignorancji.
A czemu to piszę? Piszę bo wczoraj wszystko się skończyło! Przez niezrozumienie tym razem mnie przez Koleżankę (albo chęć niezrozumienia), przez moją przelaną już gorycz, której ona nie była w stanie przetrawić. Nie, nie wygarnęłam, nie plułam jadem, było spokojnie i rzeczowo ... do czasu. Ale z niektórymi ludźmi się widać nie da. Szkoda tylko, że ja musiałam rozumieć wszystko, nawet kiedy po fakcie dostawałam po głowie za udzieloną pomoc (bo problem okazywał się wymyślony, był po prostu żartem).
Nie mam już siły dłużej udawać nawet koleżeństwa, nie mówiąc o przyjaźni. I choć mój ostatni zawód na człowieku potraktowałam (i ukoiłam) wmawiając sobie, że to było złe i nie warte poświęceń, to obok wczorajszego zdarzenia nie mogę przejść obojętnie choćby (i tylko i wyłącznie) z tego powodu, że J. kocham i nic tego nie zmieni.
M. pewnie się zdziwisz jak to przeczytasz, bo Ty tu czasem zaglądasz:)
Ja systematycznie od lat traciłam dobre koleżanki (bo przyjaciółek nigdy nie miałam). Dorastałyśmy, dojrzewałyśmy i nasze spojrzenie na życie zmieniało się. Ja, będąca w opozycji do świata materialnego, one nastawione na powielanie schematów: mąż-dom-dziecko. Było niezrozumienie, zakłopotanie, czasem przykre słowa, czasem kłótnia i spalenie za sobą mostów. Wiesz, jak dziś o tym myślę, to wcale nie żałuję tych rozstań. Tak miało być. Po co zmuszać się do podtrzymywania znajomości, która zaczyna być męcząca. Nauczyłam się być sama. I nie otworzę się już nigdy przed nikim. No może z wyjątkiem znajomych stąd. Myślę, że życie weryfikuje przyjaźnie, znajomości, nie po to, by się rozczulać, ale by stawać się silniejszą.
OdpowiedzUsuńŻyczę ochłonięcia z tych bolesnych emocji. I nie żałuj tego, co się stało. Tylko wspominaj z sentymentem to, co było. Żyj tym, co tu i teraz. Ja tak żyję.
Monika, smutne to. Na pewno potrzeba czasu i dystansu, by się uwolnić z destrukcyjnych myśli. Niestety, życie weryfikuje wiele dziecięcych ideałów. Co nie znaczy, że nie ma na nie miejsca. Może po prostu nadszedł czas na inne cele, inne ideały? Innych ludzi? Trzymaj się dzielnie.
OdpowiedzUsuńNo cóż Moni, miałam taką przyjaciółkę... ale pisać nie ma, co, żyć dalej i owszem... kochaj siebie, mnie tam dobrze z Margarithes i nie zamieniłabym na żadną inną... przyjaźń to poświęcenie i poddaństwo, przestałam się łudzić... buziak
OdpowiedzUsuńPrzykro mi, że tak Ci się przydarzyło... ja mam swoją Przyjaciółkę i cenię ją. I mam nadzieję, że nam się tak nie stanie... :) Poza tym trudniej jest teraz wierzyć w ludzi... niestety...
OdpowiedzUsuńDziękuję Wszystkim za odpowiedź na to co dziś wyrzuciłam z siebie:/ Myślałam raczej, że dostanę burę, reprymendę – 'opanuj się, bądź mądrzejsza, ustąp'. Może i tak być powinno – ale ile razy i jak długo można?
OdpowiedzUsuńMatyldo, Jolanto macie rację – nie jesteśmy przecież nastolatkami, dla których każda spotkana osoba jest przyjacielem. My już potrafimy wybierać. Kiedyś bym takie ‘rozstania’ przeżywała ogromnie, dziś - brzydko mówiąc - nie mam czasu na nieodpowiednich ludzi. A to co było potraktuję jako przeszłość, bez sentymentów. Tylko J.szkoda:(
Margo to święta prawda – przyjaźń nie oznacza mówienia i robienia tylko tego co się drugiej osobie podoba ale na tym - niestety - polegała moja znajomość z A.
Mała Mi powiem Ci w sekrecie, że ja też mam. Nawet jeśli nie można tego nazwać przyjaźnią (jeszcze) to mam bliską osobę, której mogę się zwierzać i zwierzeń, której z chęcią wysłuchuję, staram się też pomóc choćby dobrą radą.:) Niestety to, co piszesz o wierze w ludzi to smutna prawda, której w ciągu ostatnich dni doświadczyłam kilka razy.
Hej, oczywiście że możesz pytać. Chętnie się przyłączę jeśli tylko się da. Po prostu przyjąłem to co napisałaś i czekałem na rozwój sytuacji. W razie gdybym się z czymś nie zgadzał, na pewno bym zaprotestował. I to głośno :) Postaram się w międzyczasie o jakiegoś maila do kontaktu innego niż przez komentarze blogowe. Do napisania.
OdpowiedzUsuńcieszę się bardzo:)
OdpowiedzUsuńPowiem Ci tak, że koleżanek(które uważa się za przyjaciółki) ma się na pęczki. Teraz to tzw. "pięciominutowcy". Są mili wtedy, kiedy coś potrzebują, a kiedy już problemy rozwiązane, spadaj na drzewo.
OdpowiedzUsuńCiągnąc od podstawówki, przez moje życie przebiegło z 20 takich osób. Niby życie uczy, żeby nie ufać każdemu, żeby sprawdzić jego wiarygodność, ale kto wtedy o tym myśli..
Współczuję, że Ty także przeszłaś taki okres w życiu. Okres zwany "być Matką Tersą/Matką Polką".
Vampire no aż na pęczki to nie mam, nie jestem osobą, która otacza się "przyjaciółmi", koleżanki i owszem mogą być ale też policzalne:)Znajomość, o której napisałam trwała od dzieciństwa i do czasu, kiedy miałyśmy wspólne tematy mogłam spokojnie nazywać przyjaźnią, jednak kiedy temat wspólny obracał się wokół życia tej drugiej to już w/g mnie nie przyjaźń;/ a z byciem na każde zawołanie .... to niestety była prawda, tym bardziej, jak pisałam, że wiązała nas (i wiąże nadal) J.
OdpowiedzUsuńPrzykre jest to, że NIE MOŻNA ufać ludziom:(
Moni, przepraszam, ze nie odnosze sie teraz do Twojego tekstu, ktorego jeszcze nie przeczytalam, ale gdy zobaczylam pierwsze zdjecie, zrobilo mi sie sie goraco - to chyba zdjecie z mojej zerowki! Czy to mozliwe? Nie widze wyraznie twarzy i tego zdjecia nie posiadam, ale posiadam inne, zrobione tego samego dnia, z ta sama grupa, zdaje sie, bo wiele osob ma identyczne stroje! Rozpoznaje na nim niektore swoje kolezanki z podstawowki!!! Mnie na tym zdjeciu nie ma, na zdjeciu, ktore posiadam, stoje po lewej stronie, tutaj albo jestem obcieta albo w ogole nie stalam w grupie. Napisz mi, prosze, w emailu, gdzie chodzilas do szkoly.
OdpowiedzUsuńChihiro ale przecież Ty wiesz skąd ja pochodzę! A nie wydaje mi się abyśmy kiedykolwiek rozmawiały o tym, że urodziłyśmy się w tym samym mieście:) To ciągle (albo już wtedy) też G.To by było ciekawe ale chyba to nie jest niestety prawda. A stroje - cóż pewnie wtedy wszystkie były baaardzo podobne:)) aaaaa to nie była nawet zerówka tylko pierwsze klasy (nie pamiętam dokładnie czy pierwsza czy druga?) ale to nie oznacza, że nie było tam zerówki, bo to chyba jakaś świetlica:)
OdpowiedzUsuńMoni, wiem, gdzie mieszkam, ale myslalam, ze moze sie przeprowadzilas w dziecinstwie (tak jak ja) i chodzilysmy razem do zerowki, nie wiedzac o tym. Ale jak piszesz, ze nie, i ze to w dodatku nie zerowka, to Ci oczywiscie wierze. Tylko oczy przecieram, wpatruje sie w to zdjecie i jak nic widze Tomka, Anie Z., Jadzie C., Marte B., Krzyska S., Marcina B. ... Nawet po minach - udaje mi sie cos wypatrzyc :) Zadziwiajace, jak dzieci sa podobne. I to nie widze jednej osoby, ktora moglabym rozpoznac, ale kilkoro! Przedziwny zart losu, ze rozpoznaje osoby, ktorych na tym zdjeciu zwyczajnie nie ma, nie moze ich tak byc!
OdpowiedzUsuń:) wiesz co, miałam podobny przypadek na znanym klasowym forum, potrafiłam znaleźć i opisać większość osób ze zdjęcia - okazało się, że to fakt, moja szkoła ... ale nie moja klasa!!! To chyba za sprawą takich samych strojów:) Pewnie nie Ty jedna potrafisz rozpoznać na nim swoją klasę:) Choć powiem Ci, że nawet inicjały się zgadzają :)
OdpowiedzUsuńUff, no jak wyjasnilysmy sobie, ze mialam jakis chwilowy atak poplatania z pomyleniem i to nie moja klasa, moge przejsc do meritum, czy Twojej notki.
OdpowiedzUsuńWiesz, mialam w swoim zyciu kilka przyjaciolek na pewien tylko okres. Oczywiscie jako dziecko myslalam, ze kazda przyjazn jest na zawsze, czas zweryfikowal moje podejscie. Teraz zaprzyjazniam sie (nie waham sie nazywac niektorych znajomosci przyjazniami) na jakis czas, bez stawiania warunkow, ze to ma byc na zawsze, ze ma obowiazywac koniecznosc niesienia pomocy i poswiecen. Ani z mojej strony ani ze strony drugiej osoby. Mam kilka osob w moim otoczeniu (a raczej mamy, bo to wspolni przyjaciele, moi i Gucia), ktorzy pomoga jesli nie mamy gdzie mieszkac (tak sie zdarzylo po naszej podrozy, ze przyjechalismy do Londynu i musielismy dopiero szukac mieszkania), ale nie naduzywamy przyjazni. Czas i przestrzen (tzn. moje czeste przenosiny) pokazaly, ze nie do kazdej przyjazni potrzebny jest czesty kontakt, mozliwosc niesienia pomocy i zwierzanie sie sobie z problemow. Teraz stosuje model amerykanski odnosnie wiekszosci znajomych mi osob, nie przypisuje jednej osobie wszystkich cech idealnego przyjaciela, dziele je na kilka osob. Tak jst lzej, latwiej i bez rozczarowan. Kazdy czlowiek (poza partnerem zyciowym, jesli ktos ma szczescie natrafic na swoj ideal) jest dla nas tylko na pewien etap zycia, zbytnie przywiazanie w sytuacji, gdy nasze drogi sie rozeszly, nie prowadzi do niczego dobrego, a tylko przynosi frustracje. Trzeba czasem zrobic wokol siebie miejsce na nowe przyjaznie i pozwolic sobie cieszyc sie nimi, poki trwaja, chocby mialo to byc zaledwie kilka miesiecy. Lepsze kilka intensywnych miesiecy niz nic :)
Bardzo trafnie to napisałaś Chihiro ... myślę, że tak się dzieje teraz w naszych życiach, że instytucja wieloletniego przyjaciela to przeżytek. Choć ja bardzo tego pragnę i staram się, nawet jeśli to przeżytek mieć kogoś, na kim zawsze mogę polegać. A to co mi się przytrafiło to boli nawet jeśli to już dawno nie przyjaźń. Nie wszystko napisałam, bo to co usłyszałam nie nadaje się do pisania na blogach:/
OdpowiedzUsuńA może przyjaźń traci na wartościach, na sensie i znaczeniu?
O nie, ja mysle, ze przyjazn (bardziej nawet przyjazn niz milosc) jest ta ostoja spoleczenstwa. Wcale nie rodzina tradycyjnie pojmowana (statystyki zreszta pokazuja, ze na Wyspach wiecej rodzi sie dzieci w zwiazkach pozamalzenskich niz malzenskich, i przyklady moich znajomych/przyjaciol to tylko potwierdzaja), ale przyjaciele sa wazni, by cieszyc sie zyciem. Bo przyjaciol sie sobie wybiera, nikt nikogo nie zmusza do utrzymywania relacji, wiec jesli z kims sie wciaz spotykasz, rozmawiasz, to znaczy, ze Ci zalezy na tej znajomosci. Z rodzina np. jest trudniej - uwaza sie, ze trzeba utrzymywac ze soba kontakt, a przeciez wlasnie w rodzinie czesto ludzie sa tak odmienni i tak zle sie rozumieja, ze gdyby nie laczyly ich wiezi krwi, to odsuneli by sie od siebie na duza odleglosc. A tymczasem trwaja w kontakcie, czesto toksycznym, raniac i bedac ranionymi. Jesli tylko mozna w jakies ludzkie relacje wierzyc mocno, to wlasnie w przyjazn, takie jest moje zdanie :) Ja wierze jeszcze bardzo gleboko w milosc, ale w milosc, ktora nierozerwalnie zwiazana jest z przyjaznia. Wtedy ma szanse trwac i kwitnac, inaczej jest po prostu namietnosc, ktora moze sie z czasem wypalic...
OdpowiedzUsuńChihiro oby to co piszesz było prawdą ... nieustającą prawdą:) Całe szczęście, że miłość i przyjaźń są 'kompatybilne' :) i można te dwa uczucia ulokować w jednej osobie - a wtedy to już pełnia szczęścia:)
OdpowiedzUsuń